W Doniecku nie słychać hitowego rapu, jaki ani na chwilę nie milknie w Kijowie: My nie bydło, my nie kozły,/My Ukrainy dońki i syny/Razem nas bohato, nas nie podołaty. Może nawet jeszcze wcale go tu nie znają, choć na pomarańczowym zachodzie stał się prawdziwym przebojem.
Tu z błękitnych billboardów, ustawionych co krok wzdłuż głównych prospektów miasta, spogląda zadowolony z siebie Wiktor Janukowycz. Pod zdjęciem napisano wielkimi literami: Prezydent Ukrainy. Nie ma wątpliwości, na wschodzie dokonano wyboru. Na placu Lenina pod pomnikiem wodza rozbrzmiewają pieśni patriotyczne z czasów wojny ojczyźnianej w wykonaniu chóru Aleksandrowa. Tutaj odbywają się mityngi poparcia dla Janukowycza, czasem nawet dwa razy dziennie. Tylko raz przywieziono 70 tys. osób, wyznaczonych w zakładach pracy. Teraz manifestanci przychodzą bardziej dobrowolnie. – Wpadam, żeby mnie zobaczył mój dyrektor – mówi starszy mężczyzna. Jest profesorem uniwersytetu.
Z trybuny wygłaszają przemowy miejscowi działacze. Że w Kijowie na Chreszczatiku odbywa się farsa za amerykańskie pieniądze. – Nie oddamy Ukrainy Amerykanom – krzyczy do mikrofonu weteran z Afganistanu w wojskowym mundurze. Przemówiła też Ludmiła Janukowycz, żona premiera, otulona w futro z popielatych norek. Przekonywała zebranych, że w Kijowie na Majdanie opozycja rozdaje pomarańcze nafaszerowane narkotykami, że panuje epidemia zapalenia opon mózgowych, że rozdają amerykańskie walonki.
Każdego dnia ludzi jest jednak mniej, może to nawet zasługa występu pani Janukowycz. Postoją godzinkę, potupią, zgrabnie zwijają niebieskie flagi i rozchodzą się do domów. – Chłodno – mówią. – Janukowycz wygrał i jest już naszym prezydentem – dodają.