Niektórzy mówią: to była epoka Kwaśniewskiego i oznacza to czas dobrze przez prezydenta i Polskę wykorzystany, inni: czas kwaśniewszczyzny, czyli moralnej degrengolady, układów, słabości. Sam Kwaśniewski, jakby chciał swym przeciwnikom dać koronny argument, ostatnio rozpoczął procedurę ułaskawienia Zbigniewa Sobotki, jednego z bohaterów afery starachowickiej. Taki końcowy akord wszystkich zaskoczył, uruchomił lawinę oskarżeń o kolesiostwo i psucie państwa. Usunął w cień te wszystkie słowa i gesty uznania, którymi w ostatnich tygodniach za granicą zasypywano polskiego prezydenta. I tak „Washington Post” ogłosił, że na pokojowego Nobla w tym roku zasługiwał właśnie Kwaśniewski za mediację w czasie ukraińskiej pomarańczowej rewolucji. W Brukseli zaś przyznano mu nagrodę dla europejskiego męża stanu.
W tym samym czasie na biurku prezydenta pojawił się, przekazany przez ambasador Hannę Suchocką z Watykanu, list od postulatora w procesie beatyfikacyjnym Jana Pawła II księdza Sławomira Odera, w którym ten zawiadamia prezydenta, że może być świadkiem w tym procesie i pyta, czy prezydent zgadza się, by być na świadka powołany. Sam prezydent prędzej – jak mówi – spodziewałby się próby postawienia go przed Trybunałem Stanu niż tego, że ma świadczyć o świętości polskiego papieża. On, postkomunista, dla obecnej władzy symbol trwałości postkomunistycznego układu. Kolejny paradoks tej prezydentury?
Dotknięcie demokracji
To było prawie dokładnie dziesięć lat temu. 9 grudnia 1995 r., w sobotę, pod siedzibę Sądu Najwyższego przy ul. Ogrodowej ściągnęły tłumy. Modlitwy, święte obrazki w rękach kobiet, zdenerwowani starsi mężczyźni wykrzykiwali, że komunista nigdy nie będzie prezydentem. Kordony policji. Do Sądu Najwyższego wpłynęło ponad 600 tys.