Jednym z pierwszych świadków zbliżającej się katastrofy Columbii był Tony Beasley, australijski astronom kierujący pracami nad konstrukcją nowego radioteleskopu w Kalifornii, 350 km od Los Angeles. Zwykle promy kosmiczne podchodzące do lądowania na Cape Canaveral na Florydzie przelatują nad Zatoką Meksykańską. Tym razem jednak, o czym wiedział Beasley i jego koledzy, trasa lotu Columbii prowadziła nad gęsto zaludnionymi obszarami Kalifornii i Teksasu – i australijski astronom wywlókł się z łóżka o 5.30 miejscowego czasu, by nie stracić rzadkiej okazji. Stojąc przed swym domem z żoną i teściową i spoglądając w stronę gór Sierra Nevada, Beasley dostrzegł w przewidywanym momencie jasny punkcik przesuwający się szybko po niebie ku wschodowi. W miarę jak Columbia wchodziła coraz głębiej w atmosferę, ciągnąca się za nią świetlista smuga zjonizowanego gazu wydłużała się przybierając różową barwę. Beasley dojrzał jednak jeszcze coś innego. „Wyglądało to tak – powiedział później dziennikarzom – jak gdyby od promu kosmicznego odrywały się niewielkie fragmenty i spadały w dół. Robiło to wrażenie eksplodującego szrapnela”.
Uderzenie w skrzydło
Katastrofa Challegnera, która wydarzyła się niemal dokładnie 17 lat temu (patrz ramka s. 90), rozegrała się na oczach milionów Amerykanów. Tysiące ludzi przybyło obserwować start, był on transmitowany przez telewizję na cały kraj. Po raz pierwszy bowiem członkiem załogi promu była nauczycielka, Christa McAuliffe, która z orbity miała prowadzić dla szkół specjalny program edukacyjny. Gdy Challenger eksplodował, widziały tę tragedię miliony ludzi. Niemal natychmiast wiadomo było, co spowodowało wybuch, nie wiedziano jednak, dlaczego. I choć wyłowiono z oceanu szczątki promu, ustalenie przyczyny katastrofy trwało kilka miesięcy, a cała flotylla wahadłowców została uziemiona prawie na trzy lata.