Od dziesięciu lat scenariusz pozostaje mniej więcej ten sam: Slobodan Miloszević obrzydza życie kolejnej republice, grupie etnicznej, prowincji, które odmówiły mu stuprocentowego posłuszeństwa. Kiedy wreszcie – poniżone i zdesperowane – buntują się, Miloszević mobilizuje Serbów przeciw rebeliantom. Traci w ten sposób – kawałek po kawałku – dawną Jugosławię Tity, ale zyskuje to, na czym mu najbardziej zależy: trwanie u władzy. Teraz przyszła pora na ostatniego już kontestatora – Czarnogórę, temat przyszykowany przez Slobo na kampanię wyborczą przed wrześniowymi wyborami prezydenckimi. Od kiedy na czele tej małej republiki stanął prezydent Milo Djukanović, zwolennik rozluźnienia więzów z Belgradem, a dobrych relacji z Zachodem, Czarnogóra wystawiana jest na nieustanne próby. Ostatnie poprawki do konstytucji ograniczające głos Czarnogóry w ramach federacji i dające Miloszeviciowi możliwość wyboru na nową czteroletnią kadencję postawiły dalszą współpracę pod znakiem zapytania. Władze Czarnogóry zapowiedziały bojkot instytucji federalnych i samych wyborów. Belgrad błyskawicznie oskarżył Czarnogórę, że się zbroi, stosuje dywersję – i o wszystko co najgorsze. Kolejna wojna zawisła na włosku.
Polityka
34.2000
(2259) z dnia 19.08.2000;
Cytaty;
s. 14
Reklama