O konieczności zakupu wojskowych samolotów transportowych mówi się mniej więcej tyle samo lat, co o zakupie samolotów wielozadaniowych. Nasze An-26 nie spełniają natowskich wymogów i dlatego polscy żołnierze do Kosowa podróżowali niczym ich pradziadkowie w czasach cesarza Franciszka Józefa, kolejowymi eszelonami, a polski An-26 oddany do dyspozycji dowództwa operacji w Kosowie latał tylko nad Włochami, daleko od linii frontu. Niemniej jeszcze w maju ub.r. w lotniczych „Wirażach” Bronisław Komorowski (nie jako minister obrony, a przewodniczący sejmowej Komisji Obrony Narodowej) mówił: „Z punktu widzenia potrzeb budowania systemu obronnego kraju samolot transportowy nie powinien być priorytetem. Z punktu widzenia NATO oczywiście będzie działanie, żeby stał się on priorytetem”.
NATO działało widać bardzo skutecznie, bo w listopadzie ub.r. MON rozpisał przetarg na dostawę samolotów transportowych, a w programie przebudowy i technicznej modernizacji Sił Zbrojnych RP na lata 2001–06 zapisano 1 352 mln zł na zakup 12 średnich samolotów transportowych. Do rywalizacji (oferty składano do końca stycznia br.) stanęły trzy firmy: hiszpańska CASA, stanowiąca dziś część europejskiego konsorcjum lotniczego EADS (z samolotem C-295, ewentualnie CN-235), włosko-amerykańska LMATTS (C-27J Spartan) i kijowskie zakłady im. Antonowa (An-32M).
W marcu br. okazało się, że przetarg trzeba unieważnić, gdyż samoloty proponowane przez dwie ostatnie firmy nie posiadały wszystkich wymaganych przez nas (a także w NATO) certyfikatów. Samoloty te nie mają także luków bocznych potrzebnych do szkolenia i zrzucania skoczków spadochronowych z 6 Brygady Powietrzno-Desantowej. Można je co prawda zaprojektować i samoloty przebudować, ale to zbyt opóźni ich dostawę. Stąd minister obrony uzyskał zgodę na zakup samolotów hiszpańskich z wolnej ręki, co oczywiście nie oznacza, że za każdą cenę.