Dyskusja wokół desperados – jak nazwaliśmy młodych, wybitnych pasjonatów, którzy decydują się pracować na polskich uczelniach – wywołała pytania ogólniejszej natury:
Czy rozmaite filantropijne, dobrowolne gesty, doraźne i ratunkowe, mogą przynieść jakiś zauważalny rezultat? Nauka (jak zresztą wiele innych budżetowych dziedzin życia) kuleje, ale czy protezy w rodzaju naszego funduszu stypendialnego zdołają postawić ją na nogi?
„Do czego prowadzicie – grzmi Tadeusz Z. z Poznania – wszak do finansowania nauki my podatnicy zobowiązaliśmy państwo! Nie wyręczajcie władzy, nie twórzcie kolejnej grupy, która musi żebrać o czyjś łaskawy gest, a powinna być godziwie opłacana za porządną pracę”.
Trudno nie zgodzić się z tym postulatem, ale jeszcze trudniej nie zauważyć, że naukowcy są na marnej pozycji w kolejce po godziwą pensję z szarpanego na wszystkie strony budżetu.
Oni po prostu nie wyjdą na ulicę, raczej dobrze sprzedadzą swoją wiedzę i kompetencje poza uczelniami. Rzecz jasna, leży nam na sercu los każdego z osobna aplikanta do stypendium (w ciągu dwóch miesięcy otrzymaliśmy około 200 zgłoszeń). Ale podjęliśmy się tego przedsięwzięcia również z powodów – niech będzie – egoistycznych, nękani pytaniem: czy na polskich uczelniach będzie miał wkrótce kto uczyć? Jaką jakość wykształcenia zaaplikują naszym dzieciom i wnukom szkoły wyższe, jeśli do zawodu nauczyciela akademickiego zacznie obowiązywać selekcja negatywna?
Ten niepokój podzielają wszyscy fundatorzy stypendiów, którzy zdeklarowali w ostatnich tygodniach współudział w naszej akcji (w rezultacie nazbieraliśmy już pieniędzy na co najmniej dziesięć stypendiów, a do rozdysponowania mamy także rozmaite inne dobra, jak na przykład dwie bezpłatne roczne karty członkowskie w klubie CLIC Culture, Language, International Communication, oferującym bardzo nowoczesne metody nauki języka angielskiego).