Wyniki wyborów parlamentarnych 2001 r. zupełnie zaskoczyły tych wszystkich, których uśpiła mało ekscytująca kampania. Zaskoczyły, bo wszystko było już przecież ustalone: koalicja SLD-UP zdobywa niepodzielną władzę, zaczyna błyszczeć opozycyjna gwiazda Platformy Obywatelskiej, swoje biorą bracia Kaczyńscy, a dotychczas rządzący zajmują skromniutkie pozycje w sejmowej karnej ławce i czekają na lepsze czasy. Ot, zwykła w demokracji zamiana miejsc. Wyborcy jednak zburzyli ten klarowny obraz.
Po raz pierwszy od wielu lat w wyborach zademonstrowano szczerość, wolną od politycznej poprawności, nakazującej pewien dystans wobec postkomunistów, sentyment wobec Solidarności i niechęć wobec oszołomów. Ujawnił się prawdziwy niekorygowany przez te względy rozkład poglądów i nastrojów. I może dlatego po raz pierwszy od dawna patrzymy na siebie nawzajem z niedowierzaniem i nieufnością. Oglądamy się i nie rozumiemy, co się stało – kto głosował na radykalną, antyeuropejską prawicę, kto dał do Sejmu przepustkę tropicielom Żydów i masonerii, kto wpuścił na salony władzy populistów z Samoobrony?
Po latach względnej stabilizacji powróciła nagle atmosfera obcości, tak wszechobecna w 1990 r., kiedy wielkie sukcesy w wyborach prezydenckich odniósł Stanisław Tymiński, przybysz z innej planety, pokonując Tadeusza Mazowieckiego. Wówczas usprawiedliwialiśmy się, że była to wstępna lekcja demokracji. Ale 23 września 2001 r. po przeszło 10 latach wróciło echo tamtych wyborów. Znowu można usłyszeć rzucane półżartem: „czas wyjeżdżać z kraju”. Ponownie pojawia się termin „dwie Polski”, które nijak do siebie nie przystają, są sobie obce, wrogie, wręcz nienawistne. Polityczni esteci krzywią się, mówią o katastrofie, twierdzą, że pewnych ludzi do Sejmu się po prostu nie wpuszcza, że słoma w butach i w ogóle wstyd.