W kolejnym wielowątkowym i bogatym tomie eseistycznej autobiografii Hena wśród chmary tematów oraz wśród chmary opisanych czy tylko odnotowanych postaci pojawia się znany mi osobiście poeta Zbigniew Machej. Hen opisuje, jak to siedzą z Machejem w praskiej piwiarni i gapią się na pewną młodą, urodziwą, długonogą Angielkę. Już są dość blisko (choć nie w ogródku), już analizują ją fachowo (ona ma w twarzy coś z Mii Farrow – zauważa jeden, ona ma profil Cybill Sheppard – dodaje drugi), gdy nagle zza sąsiedniego stolika słychać polskie słowa, mało tego, jest tam mowa o Trockim, Tuchaczewskim, Stalinie... Polski prozaik i polski poeta zachowują się tak, jak kanon polskiej literatury nakazuje: natychmiast porzucają pełną nadziei Angielkę i wstępują w tętniącą przy sąsiednim stoliku historię. Spotyka ich zresztą nagroda: w nowym towarzystwie nie ma wprawdzie żadnej uroczej cudzoziemki, ale jest wnuk Jarosława Haszka. Jest pięknie. Mogło być piękniej. Głównym tokiem wyznań autora jest – jakkolwiek ryzykownie to brzmi – nadzór nad twórczością własną. Hen w swoich autobiograficznych rozważaniach jest zarazem Klucznikiem i Strażnikiem swego dorobku. I wie on, co robi, tak jak kiedyś wiedział Gombrowicz. Dzieła – krytycznoliterackim wszarzom – nie ma co bezpańsko zostawiać. Z drugiej strony, na nieustannym korygowaniu własnego wizerunku stracić można zdrowie. Zawsze jest jakiś nie do wykonania wybór: albo Angielka, albo wnuk Haszka. Ewentualnie za którymś razem można to połączyć. W powieściach Henowi nie takie w końcu połączenia wychodziły.
Józef Hen: Nie boję się bezsennych nocy. Czytelnik. Warszawa 2001, s. 367