Archiwum Polityki

Partia bez betonu

Konwencja amerykańskiej Partii Republikańskiej przypominała mecz koszykówki ligi NBA – „na parkiecie sami czarni, na widowni niemal bez wyjątku biali”, jak powiedział (politycznie niepoprawny) satyryk Bill Maher. Tylu Murzynów, ilu przewinęło się przez scenę i mównicę tegorocznej przedwyborczej konwencji w Filadelfii, nie pojawiło się prawdopodobnie w całej historii odbywających się co cztery lata zjazdów. Najwyraźniej partia starała się zmienić oblicze. Chodzi zresztą nie tylko o Murzynów, bo niemal równie licznie paradowali na republikańskiej trybunie Latynosi i kobiety, a nie zabrakło nawet jawnego geja i rabina.

Konwencja przypominała festiwal wielokulturowości i etniczno-rasowej różnorodności, podkreślający w dodatku takie społeczne wątki jak oświata, ochrona środowiska i troska o emerytów. Republikanie, od lat rzecznicy białych zamożnych protestantów, stanęli na głowie, aby pokazać, jacy są mili, otwarci i tolerancyjni. Wszystko oczywiście po to, aby wprowadzić do Białego Domu swojego oficjalnie już namaszczonego kandydata George’a W. Busha. Wiele wskazuje na to, że może im się to udać.

Operacja kosmetyczna dokonana w Filadelfii na GOP (Grand Old Party – tradycyjne określenie republikanów) przez speców od politycznej reklamy była wyciągnięciem nauk z jej porażek w ostatnich latach. W 1992 r. gubernator prowincjonalnego stanu Arkansas Bill Clinton wygrał wybory dzięki udanemu przeciągnięciu demokratów ku centrum, wyciszeniu liberałów i zjednoczeniu stronnictwa wokół swojej umiarkowanej platformy. Tymczasem republikanie na swojej konwencji w Houston urządzili spektakl ze swych podziałów, ujawniając siłę partyjnej prawicy – transmitowane w telewizyjnym prime time gromkie wystąpienia pastora Pata Robertsona i ultrakonserwatysty Pata Buchanana, proklamującego „wojnę kulturową” w Ameryce, spłoszyły wyborców i przypieczętowały wyborczą klęskę prezydenta Busha. W dwa lata później republikanie odzyskali wprawdzie większość w Kongresie, ale ideologiczna krucjata Newta Gingricha zaowocowała umocnieniem się Billa Clintona i jego reelekcją w 1996 r. Stratedzy GOP zrozumieli wówczas, że muszą pokazać społeczeństwu całkiem inną twarz. Innymi słowy, dokonać „clintonizacji” swego stronnictwa.

W hali sportowej First Union Center w Filadelfii, gdzie odbywała się konwencja, republikański beton na mównicę nie miał wstępu. Nie było widać pastora Robertsona, moralisty Billa Bennetta ani Gingricha, którymi demokraci skutecznie straszyli kiedyś matki i emerytów.

Polityka 33.2000 (2258) z dnia 12.08.2000; Świat; s. 35
Reklama