Gdy jednak angielski korpus ekspedycyjny zamordował Martinowi syna i podpalono mu dom, Mel Gibson, bo on gra tę rolę, przyłącza się do rokoszu, staje się jednym z jego przywódców, dopada łajdackiego pułkownika Tavingtona, który wytłukiwał mu rodzinę sztuka po sztuce, i w efektownym finalnym pojedynku wyprawia go poza widoczność kamery, która w ostatnim obrazie pokazuje odbudowę spalonego pałacu w stylu kolonialnym z kolumnami, własność obecnie już bohatera narodowego Gibsona, przepraszam, obywatela Martina. Wszystko to możemy obejrzeć w filmie, którego tytuł wskazuje na intencję jego autorów: „Patriota”.
Która to definicja z miejsca budzi wątpliwość. Za patriotę uważamy osobę, która, przekonana o słuszności racji swojej ojczyzny, gotowa jest poprzeć je, stanąć w ich obronie i ewentualnie narazić swój osobisty interes. Czy jednak określenie to pasuje do kogoś, kto decyduje się wmieszać, ponieważ spalono mu trzypiętrowy budynek z obejściem i wymordowano rodzinę? Każdy by tak zrobił, niezależnie od poglądów bądź ich braku. Ale może Mel, przystąpiwszy do akcji, poznał również jej polityczne uzasadnienie, przeczytał konstytucję USA właśnie uchwaloną i wciągnął się ideologicznie?
Nic o tym nie słyszymy, zresztą nie ma na to czasu, bo przez pełne 164 minuty trwają tu strzelaniny, zasadzki, biegi konne i piesze oraz, w odstępach co półtorej rolki, batalie filmowe, w kostiumach wiernie odrobionych z muzeum i podejrzanie wyprasowanych, bitwy najpierw przegrane, potem wygrane, jak być powinno. I tak, minuta po minucie, budzi się w nas podejrzenie, czy aby nie pasuje tu powiedzenie o owych malarzach, którzy odtwarzają szczegóły przeszłości: kto w takiej chwili widzi guziki kostiumów, nie widzi historii. Czy rzeczywiście mamy tu heroiczny obraz początków republiki, jak zamierzyli producenci, czy może coś innego?