Archiwum Polityki

Patriota bez ojczyzny

W roku 1776 mieszkańcy trzynastu kolonii brytyjskich w Ameryce – które w przyszłości miały się stać Stanami Zjednoczonymi – niezadowoleni z eksploatacji ekonomicznej i zmuszeni do nabywania herbaty przywożonej przez Anglików – tak było! zbuntowali się i doszło do starcia zbrojnego. Pewien zamożny obywatel Benjamin Martin, wdowiec, ale ojciec siedmiorga dzieci, mimo że ma efektowną przeszłość militarną, nie chce się mieszać do konfliktu, który, tak uważa, nie obchodzi go. Tak zaczyna się film Rolanda Emmericha „Patriota”.

Gdy jednak angielski korpus ekspedycyjny zamordował Martinowi syna i podpalono mu dom, Mel Gibson, bo on gra tę rolę, przyłącza się do rokoszu, staje się jednym z jego przywódców, dopada łajdackiego pułkownika Tavingtona, który wytłukiwał mu rodzinę sztuka po sztuce, i w efektownym finalnym pojedynku wyprawia go poza widoczność kamery, która w ostatnim obrazie pokazuje odbudowę spalonego pałacu w stylu kolonialnym z kolumnami, własność obecnie już bohatera narodowego Gibsona, przepraszam, obywatela Martina. Wszystko to możemy obejrzeć w filmie, którego tytuł wskazuje na intencję jego autorów: „Patriota”.

Która to definicja z miejsca budzi wątpliwość. Za patriotę uważamy osobę, która, przekonana o słuszności racji swojej ojczyzny, gotowa jest poprzeć je, stanąć w ich obronie i ewentualnie narazić swój osobisty interes. Czy jednak określenie to pasuje do kogoś, kto decyduje się wmieszać, ponieważ spalono mu trzypiętrowy budynek z obejściem i wymordowano rodzinę? Każdy by tak zrobił, niezależnie od poglądów bądź ich braku. Ale może Mel, przystąpiwszy do akcji, poznał również jej polityczne uzasadnienie, przeczytał konstytucję USA właśnie uchwaloną i wciągnął się ideologicznie?

Nic o tym nie słyszymy, zresztą nie ma na to czasu, bo przez pełne 164 minuty trwają tu strzelaniny, zasadzki, biegi konne i piesze oraz, w odstępach co półtorej rolki, batalie filmowe, w kostiumach wiernie odrobionych z muzeum i podejrzanie wyprasowanych, bitwy najpierw przegrane, potem wygrane, jak być powinno. I tak, minuta po minucie, budzi się w nas podejrzenie, czy aby nie pasuje tu powiedzenie o owych malarzach, którzy odtwarzają szczegóły przeszłości: kto w takiej chwili widzi guziki kostiumów, nie widzi historii. Czy rzeczywiście mamy tu heroiczny obraz początków republiki, jak zamierzyli producenci, czy może coś innego?

Polityka 33.2000 (2258) z dnia 12.08.2000; Kultura; s. 46
Reklama