Dwadzieścia parę lat temu w Prochowni przygotowany został „Wieczór Trzech Króli” Szekspira. Jan Kulczyński obsadził tę komedię wyłącznie kobietami, a zaproszone aktorki, poubierane w prywatne nieomal ciuchy, na scenie bez dekoracji, otrzymały możliwość nie tyle kreowania szekspirowskiego świata, ile skomentowania go z półżyczliwego, półkpiącego dystansu. Najokazalej wypadła w owej zabawie – poza potrójną(!), brawurową rolą Jadwigi Jankowskiej-Cieślak – cała sfera farsowa, w niej zaś Irena Kwiatkowska była najwspanialszym Andrzejem Chudogębą, jakiego zdarzyło mi się widzieć. Właśnie dlatego, że nie musiała dosłownie wcielać się w rycerza-przygłupa, mogła syntetycznie szkicować jego cechy: marsowe miny tchórzem podszyte, niewczesne ambicje, poczciwą niezgrabność pokrywaną zawadiackim gestem. Nie przepuszczając żadnej okazji do gagu Kwiatkowska potrafiła osiągnąć stan, jaki bywa udziałem wielkich aktorów: porozumienie z widzem ponad graną postacią! Bez słów mówiła: śmiejcie się z tego bałwana. Czyż nie ma takich między wami?
Zaś błazna Feste grała Zofia Rysiówna i to także była kreacja bliska ideału. Niewysoka dama, z piękną twarzą, w grubym swetrze, który odarystokratyczniał jej sylwetkę, żywo reagująca na każdy impuls, zdawała się wymarzoną kumpelką wszelkich żartów. W błazeństwach jej trefnisia była pogoda ducha i bystrość myśli; była zdecydowana wyższość nad bożymi pijaczkami Czkawką i Chudogębą, pełna jednak sympatii i nie zaprawiona pogardą. Nie sposób było nie zauważyć, że mądry błazen lokuje się umysłem wysoko ponad odwiecznymi westchnieniami kochanków i równie nieśmiertelnymi wygłupami opojów. W oczach aktorki migotały złośliwe – acz pobłażliwe! – ogniki i przelewał się ocean melancholii, zwłaszcza w finałowej piosence o tej komedii, którą każdy z nas gra dzień w dzień, chcąc nie chcąc.