– Żaden zadowolony ze swojego zajęcia pracownik – dla nas potencjalny cenny kandydat – nie odpowie na prasowe ogłoszenia – tłumaczy sens pracy łowców głów prezes jednej z czołowych polskich firm doradztwa personalnego. – Przeciwnie. Każde ogłoszenie to setki absurdalnych zgłoszeń. Kiedyś szukaliśmy w ten sposób kierownika regionalnej sieci stacji benzynowych. Wybraliśmy kilka ofert. Jeden z kandydatów na rozmowę stawił się z ochroniarzem. Przedstawił się jako lokalny biznesmen. Okazał się być także posłem na Sejm, co w życiorysie zataił.
Zawód łowcy wymyślił Thorndike Deland, który w 1926 r. za 200 dolarów przekonał nowojorskiego handlowca do zmiany firmy. W Polsce nie jest już żadną nowością, na rynku z początkiem lat 90. wypączkowały filie światowych gigantów i lokalne agencje. Metody pracy konsultantów z rodzimych firm ponoć nie odbiegają od stosowanych przez Korn/Ferry, Egon Zehnder, Neuman, Heidrick&Struggles czy świeżo przeszczepionej na polski grunt Russel Reynolds. Różna bywa natomiast cena usług, bo zagraniczne centrale narzucają czasem ogromne stawki. Coraz to nowe sektory szukają przez łowców pracowników na coraz to niższe stanowiska, co jedni mają za naturalny bieg rzeczy, inni – za psucie rynku przez zbyt liczne i przyjmujące każde zlecenie agencje. – Nowość to media korzystające z łowców. Do nowego wydawnictwa trzeba przecież znaleźć dyrektora finansowego, grafików, redaktorów – wyjawia jeden z konsultantów. – Nie zgłaszają się do nas jeszcze placówki oświatowe, a na Zachodzie uniwersytety to stały klient. Ale spółkom Skarbu Państwa niekiedy pomagamy – wykłada Joanna Dulniak, menedżer w agencji doradczej Bigram.
Namierzyć, dotrzeć, wyłowić
Kiedy nowa firma potrzebuje sprawdzonych prezesów lub dyrektorów, stara chce zastąpić niewydolnych zdolniejszymi, kiedy trzeba wyciągnąć od konkurencji rzadkiego specjalistę, headhunter (łowca głów) dostaje zadanie: namierzyć, dotrzeć i wyłowić najlepszego.