Paul Klee nie jest dla przeciętnego bywalca muzeów twórcą łatwym w odbiorze, choć zmarł ponad sześćdziesiąt lat temu i choć tak strzeliste historycy stawiają mu pomniki. Czy może inaczej: jest twórcą pozornie łatwym w odbiorze. Dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie Dorota Folga-Januszewska niezwykle trafnie zauważyła, iż „Klee był w równej mierze poetą co uczonym”. Otóż można oczywiście oglądać jego prace wyłącznie jak dzieła poety. Zachwycać się nienaganną kreską, bogatą jak skarby Sezamu paletą barw, anegdotami opowiedzianymi w obrazkach malowanych jakby ręką dziecka. Artysta chętnie tytułował swe prace; prowadzi w ten sposób za rękę odbiorcę, który nie potrzebuje żadnej ideologii czy teorii, by urzekły go kolory, technika, narracja. A że wyobraźnią mógłby Klee obdarować kilka tuzinów malarzy, trudno się patrzeniem znudzić. Zmieniają się sceny, sytuacje, plany, kolory, konwencje, poetyki. Jeden malarz, a jakby zastęp malarzy.
Kłopoty zaczynają się, gdy pierwsze wrażenia nam nie wystarczają, gdy pragniemy osadzenia, uporządkowania, przypisania tego, co widzimy. Bo niby surrealista, ale przecież nie surrealista, niby abstrakcjonista, ale także malarz figuratywny. Doszukać się można u niego śladów impresjonizmu, kubizmu i ekspresjonizmu, choć z żadnym z tych kierunków raczej nie było mu po drodze. Raz mamy wrażenie przeglądu dorobku przedszkolnych ognisk plastycznych, kiedy indziej – poczucie obcowania z hermetyczną jak batyskaf abstrakcją. Klee nie daje się wcisnąć do żadnej szufladki. Do wszystkich wielkich nurtów dwudziestowiecznej sztuki było mu równie blisko i równie daleko. Konsekwentnie podążał własnymi ścieżkami, przecierał osobne szlaki. Każdy więc, kto będzie chciał znaleźć mu miejsce w sztuce XX wieku, swój trud czyni daremnym; wiadomo, że jest to miejsce centralne, ale nie wiadomo, gdzie się znajduje.