Dziś na kamienne klepisko Akropolu wstępuje się po schodach wśród potrzaskanych, lecz nadal pięknych, kolumn Propylejów, olbrzymiego przedsionka marmurowego, wznoszonego u schyłku epoki Peryklesa, nigdy zresztą nieukończonego, bo dłuta wytrącił z rąk początek wojny peloponeskiej. Co jeszcze zdołano zbudować, już wśród zmiennych kolei wojny, to świątynkę Ateny Nike na prawym (gdy się patrzy wchodząc) bastionie Propylejów, do dziś świecącą pentelikońskim marmurem, zaiste zwycięską.
Na klepisku, między zwalonymi głazami, dwie stoją budowle przynajmniej po części ocalałe, obie cudowne. Wspanialszy jest Partenon, który witał nas już jadących samochodem przez śródmieście, przybytek Ateny Partenos, doskonały kształt dorycki, biały na tle nieba upalnej nocy. Sam Perykles i jego przyjaciel Fidiasz doglądali pracy wielkich architektów nad budowlą, która miała trwać właściwie nie naruszona przez dwa tysiące lat, aż do fatalnej godziny siódmej wieczorem 26 września 1687 r., gdy podczas oblężenia Aten pocisk z weneckiego moździerza trzasnął w skład prochu, jaki broniący się Turcy urządzili sobie w samym środku Partenonu. Tego, co zniszczyła eksplozja, nigdy nie odzyskamy. Ale niesamowita, tak nieskończenie prosta, a tak zapierająca dech w piersi zwyczajność owego grona kolumn (piękno greckie, lubię sobie powtarzać, to nie jest piękno poznane, lecz piękno rozpoznane), kto wie, czy teraz, wbrew okaleczeniu, nie świadczy jeszcze mocniej o niezniszczalności harmonii doryckiej.
Druga budowla to wniesiony trochę później niż świątynka Nike, lecz jeszcze w pełni epoki klasycznej, Erechtejon, w dużej mierze zachowany, ku czci Posejdona-Erechteusa i Ateny, właśnie w miejscu, gdzie niegdyś władca morza uderzył trójzębem w skaliste klepisko i trysnęła słona woda, Atena zaś zrobiła coś lepszego: łagodnie i ostrożnie złożonymi dłońmi wywiodła z twardego gruntu pierwszą owocodajną oliwkę, żywicielkę ludzi.