Chef’s Table w znanym warszawskim hotelu. Kiedyś służbówka kuchenna, dziś – najmniejsza restauracja w mieście, do której mistrz zaprasza przyjaciół. Sześć wysokich krzeseł wokół stolika nakrytego gazetami w różnych językach. Na stole czosnek, ocet, oliwa i bajkowa kompozycja z przypraw. Przy stole – król królów, kucharz nad kucharzami, Kurt Scheller we własnej osobie. Na pierwszy rzut oka – skrzyżowanie cesarza Franciszka Józefa z Salvadorem Dalim. Kreator smaku, demiurg. W berecie i siwych, podkręconych wąsach zjawił się, by poszatkować kulinarne dziedzictwo PRL jak cebulkę.
„Zdrowie, tężyzna fizyczna i tzw. samopoczucie są w dużej mierze wynikiem sposobu odżywiania się. (...) Rzecz jasna, że problem racjonalnego żywienia nie był i nie mógł być prawidłowo rozwiązany w Polsce kapitalistycznej, gdzie istniała ogromna dysproporcja między złym odżywianiem się szerokich mas ludności a luksusowym odżywianiem się uprzywilejowanych grup ludności”.
„Kuchnia Polska”, edycja V, Polskie Wydawnictwa Gospodarcze, 1959
Kucharzem postanowił Scheller zostać z jednego powodu. Chciał mieć żonę Meksykankę. W Szwajcarii, skąd pochodzi, o Meksykankę wcale nie tak łatwo, więc trzeba się było nastawić na podróżowanie. A że pochodził raczej z niezamożnej rodziny, to wymyślił sobie podróż przez kuchnię. Miał 16 lat, kiedy wylądował jako pomywacz w hotelu w Londynie. Potem szukał tej Meksykanki w restauracjach hotelowych frankistowskiej Hiszpanii, na Jamajce, w Ekwadorze i Holandii. Meksykanki nie było, był za to awans od pomywacza po kucharza.
Szukał żony i gotował. – Smakowałem świat – opowiada.