Inflację i spowodowaną nią drożyznę odczuwamy wszyscy, ale branża gastronomiczna szczególnie. Restauracje padają, a PiS udaje, że problemu nie ma.
Gospodarcze rozluźnienie restrykcji zadowoli tylko nielicznych. Tragiczna pozostanie sytuacja branży gastronomicznej i fitness.
Kiedyś w Polsce kombinowało się, żeby nie pracować, a teraz trzeba kombinować, aby pracować. To refleksja z konferencji prasowej beskidzkich restauratorów, hotelarzy i właścicieli wyciągów w Wiśle. Ale od początku.
W cieniu manifestacji Ogólnopolskiego Strajku Kobiet odbywają się też inne, mniej liczne, przedstawicieli branż dotkniętych pandemicznymi obostrzeniami. Jedne i drugie są protestem przeciw patriarchalnej władzy narzucającej decyzje bez jakiejkolwiek dyskusji z tymi, których one dotykają.
Właściciele 76 tys. polskich restauracji, barów i pubów już zaliczyli ogromne spadki obrotów, a boją się, że lockdown potrwa kolejne miesiące. Milion ludzi może stracić pracę.
Przedsiębiorcy są wkurzeni, bo nie pozbierali się jeszcze po poprzednim zamknięciu, a od soboty znów muszą się zmagać z koronakryzysem.
Policja z głośników przypomina o obostrzeniach. Ludzie się boją, odwołują rezerwacje. Rezygnują, choć jeszcze się nie zamykamy po godz. 22 – mówi właściciel jednego z nadmorskich klubów.
Kolejnym odmrożonym sektorem będzie gastronomia. Ci, którzy marzą o powrocie do ulubionej knajpki, przeżyją rozczarowanie. Jeśli dotychczas nie padła, to zjeść się da, ale klimat już nie będzie ten sam.
Polacy wciąż nie mogą się przekonać do jedzenia ślimaków, których hodowla i eksport przynoszą u nas wielkie zyski. W Europie jesteśmy już nawet ślimakową potęgą.
Głodni Polacy wychodzą na ulice. Tłumieniem dręczącego ich głodu zajmują się siły ulicznej gastronomii: pizzerie, kebabiarnie, burgerownie, bary kanapkowe i sałatkowe. A na najgłodniejsze odcinki ruszają mobilne odwody – food trucki, zwane też gastrobusami.