Czary bary
U Helenki i U Zenka. Bary mleczne to polska odpowiedź na sieci fast food. Przetrwają?
Sławomir ochroniarz i Anna sprzątaczka zjedli ogórkową, kluski śląskie i popili kompotem. Zapłacili 40 zł, chwalą cenę i smak. Mieszkają na Bródnie, do baru mlecznego Ząbkowskiego na Pradze przyciągnął ich sentyment: Sławomir przychodził tu z rodzicami na pierogi. Jest dziewiąta z minutami, bar ledwo się otworzył, bywalcy zamawiają zupy, mielone, schabowe.
Przemek informatyk i Monika pielęgniarka w południe wpadli do Rusałki przy Floriańskiej na rybę z ziemniakami i kiszoną kapustą oraz kompot (58 zł na dwoje). Wychowali się w stolicy, mieszkają w Danii. Przy każdej wizycie w Polsce zaglądają do Rusałki, gdzie rodzice zabierali Przemka na naleśniki. – Lubimy ten peerelowski klimat.
Maja, Franciszek, Mateusz i Kostek weszli do Prasowego przy Marszałkowskiej po lekcjach, bo jest pod ręką (trzy minuty od liceum), tanio i jak u babci/cioci/mamy, całkiem, całkiem. – Tylko na przerwach bar przegrywa z kebabem, bo schabowy trudno jeść z ręki – mówią. Dawno już zjedli, siedzą, gawędzą. Jako miejsce spotkań Prasowy jest dla nich tak samo dobry jak McDonald’s.
– Bary mleczne to polska odpowiedź na sieci fastfoodowe: samoobsługa, posiłek idealny na lunch czy szybki obiad dla rodziny – uważa Magdalena Tomaszewska-Bolałek, badaczka kultury kulinarnej, kierowniczka Food Studies na Uniwersytecie SWPS.
Tomaszewska-Bolałek sama chętnie jada w mleczaku naleśniki z serem („Receptura dopracowana do perfekcji”), na co dzień przygląda się też klienteli baru, koło którego mieszka, a ostatnio zabrała do jednego z nich wycieczkę fińskich dziennikarzy. – Dla jednych bary mleczne są turystyczną atrakcją jak azjatycki street food. Dla innych to comfort food wywołujący pozytywne skojarzenia i dobre samopoczucie, bo „smakuje jak w domu”.