Katarzyna Janowska: – Pisanie poezji to zawód?
Tomasz Różycki: – Natręctwo. Jest w tym jakiś przymus, powołanie, choć to akurat jest niebezpieczne, bo mogą je odczuwać także grafomani. Kiedy skończyłem 30 lat i nadal odczuwałem powołanie do pisania poezji, stwierdziłem, że albo coś z tego będzie, albo skończę jako szalony autor nikomu nieznanych poematów na 130 stron w dwunastu księgach. Mam dwójkę dzieci, więc nie mogę zajmować się tylko pisaniem, choć bardzo bym chciał. W Opolu uczę francuskiego, mam audycję w radiu, robię mnóstwo rzeczy, pisanie to luksus.
Antypoemat „Dwanaście stacji” był podróżą w głąb historii własnej rodziny. A „Kolonie” pachną goździkami, cynamonem, wanilią, wyprawą w egzotyczne kraje.
Tytuły wierszy luźno wiążą się z ich zawartością. Odsyłają raczej do podróżniczych książek z dzieciństwa, do lektur takich jak „Dzieci kapitana Granta”, „Robinson Crusoe” czy „Kapitan Blood”. Chciałem, by ułożyły się w podróż w zamorskie krainy, bo pisanie to także wyprawa w nieistniejące, zatopione, zaginione w czasie światy, czasem niebezpieczna.
W „Dwunastu stacjach” opisywał pan z humorem, ale i nie bez złośliwości, członków swojej rodziny.
Tom „Dwanaście stacji” był tak konkretny, że podczas spotkań autorskich w różnych miastach Polski wstawały nagle panie, które okazywały się moimi ciociami, i zgłaszały pretensje, że zostały niesprawiedliwie opisane, bo w rzeczywistości nosiły inny kapelusz i nie ten krzak agrestu został wyrwany, tylko zupełnie inny. Albo jakaś pani powiedziała, że generalnie poemat bardzo jej się podoba, tylko nie rozumie, dlaczego napisałem, że wschodniacy tak dużo piją, przecież na Wschodzie prawie w ogóle nie piło się alkoholu.