Negatywnych reakcji na uwikłanie artysty w politykę doświadczył kilka lat temu Grzegorz Ciechowski, kiedy w telewizji pojawił się teledysk z jego piosenką o Czeczenii. Padły oskarżenia, że lider Republiki żeruje na ofiarach wojny, a za organizowanymi podówczas koncertami na rzecz Czeczenów kryje się zwykła interesowność. Czy był to efekt potocznego przekonania, wedle którego warunki wolnej konkurencji, także w życiu estradowym, wykluczają szczerość gestów i słów? Bardzo możliwe, jedno wszak zdaje się pewne – od kiedy piosenkę traktuje się niemal wyłącznie w kategoriach towarowych, coraz trudniej uwierzyć, by mogła ona być czymś więcej niż przedmiotem rozrywkowej konsumpcji.
Dawno temu w Ameryce
Przykładem otwartego zaangażowania politycznego jest historia Boba Dylana. W 1961 r. w szpitalu w New Jersey początkujący muzyk folkowy Robert Allen Zimmerman spotkał swego idola, śmiertelnie chorego barda Woody’ego Guthrie. Dwudziestoletni Zimmerman zawsze marzył o tym, by poznać Guthrie’ego, pieśniarza-legendę, który w czasach wielkiego kryzysu zasłynął jako autor ballad o ubogich farmerach, sezonowych robotnikach i włóczęgach. W lewicującym środowisku artystycznej bohemy nowojorskiej Guthrie uchodził za autorytet, chociaż nigdy nie odgrywał roli politycznego radykała. To raczej surowy realizm pieśni zapewnił Guthrie’emu poważanie wśród niepogodzonych z systemem bitników, artystów i intelektualistów. Za to samo wielbił go młody Zimmerman, który wkrótce stanie się sławny jako Bob Dylan.
Do chwili spotkania Guthrie’ego Dylan grał i śpiewał piosenki Presleya, kawałki bluesowe oraz folk – ten zaś kojarzył się amerykańskiej publiczności z bardzo konkretną postawą polityczną: jeśli nawet nie wprost z poglądami komunistycznymi, do których przyznawał się inny mistrz młodego Dylana, Pete Seeger, to z pewnością z postawą lewicową, skupiającą w sobie jednocześnie antyrasizm, antyimperializm i pacyfizm.