Archiwum Polityki

Patos i wazelina

Rozmowa z brytyjskim reżyserem filmowym Kenem Loachem

Od 30 lat konsekwentnie uprawia pan kino polityczne. Publiczność coraz mniej interesuje się takimi filmami. Nie denerwuje to pana?

Moje ostatnie filmy: „Bread and Roses”, „Biedroneczko, biedroneczko”, „Carla’s song” w ogóle nie były rozpowszechniane. Pokazała je natomiast telewizja. Czy to znaczy, że czas kina społecznego minął? Nie sądzę. Wiele filmów hollywoodzkich również nie trafia do kin. Ambitne europejskie produkcje także rzadko goszczą na ekranach.

Zna pan kogoś, kto robiłby dziś zaangażowane kino jak pan?

Na przykład Costa Gavras.

Mike Leigh, Stephen Frears, Roland Joffe, z którymi debiutował pan pod koniec lat 60. w BBC, szybko przestali zajmować się filmową publicystyką. Pan – nie. Nie miał pan pokusy robienia komercji?

Nie. Po „Kesie” powiedziano mi, że nie mam czego szukać w Ameryce. Posługiwałem się rzekomo innym językiem niż hollywoodzcy artyści. Kino brytyjskie przeżywało wtedy zapaść. Jedynym sposobem robienia takich filmów, jakie chciałem, była praca w telewizji. Tam znalazłem moją widownię. Przez całą dekadę lat 70. kręciłem dokumenty. O strajkach hutników szkła, o Wielkim Kryzysie, o ruchu związkowym itp. Wtedy też ukształtowały się moje poglądy polityczne.

Ktoś powiedział, że celem pańskiej twórczości było i jest ukazywanie lewicy jej własnych idei i doświadczeń.

To celne sformułowania. Zawsze uważałem, że upominanie się o sprawiedliwość społeczną nie jest naiwnością. Dopóki ludzie cierpią, jest potrzeba mówienia o tym. Nie uprawiam propagandy. 10 lat temu jako jeden z pierwszych poruszyłem temat wojny w Irlandii. Spadły na mnie gromy. Były naciski, by wycofać „Tajną placówkę” z konkursu w Cannes.

Polityka 38.2001 (2316) z dnia 22.09.2001; Kultura; s. 56
Reklama