Adam Sandauer żyje. Znalazł to inne wyjście: założył i stanął na czele Stowarzyszenia Pacjentów Primum Non Nocere (po pierwsze: nie szkodzić). Stał się rzecznikiem i obrońcą ofiar błędów lekarskich. Co naprawdę stało się z Adamem Sandauerem osiem lat temu na stole operacyjnym prof. Andrzeja Kukwy? Dzisiaj trudno jest ustalić fakty. Czy to profesor popełnił błąd w sztuce, czy może inni jego koledzy kolejno operujący Adama Sandauera? A może, jak zgodnie twierdzą lekarze, ich pacjenta okaleczył niewiarygodny splot komplikacji, którego nie sposób było przewidzieć. Faktem jest, że przez sześć lat Adam Sandauer poddawał się serii zabiegów i sam ma dziś kłopoty z porachowaniem ich wszystkich. Faktem jest też, że operowały go same sławy, wszyscy z profesorskimi tytułami. I faktem jest w końcu to, że dziś ma on pourywane mięśnie barku, szyi, uszkodzony kręgosłup i ciało pokryte bliznami pooperacyjnymi.
Każdy ma prawo
Teraz pacjenta – Adama Sandauera trudno już spotkać w szpitalu, łatwiej ze szturmówką lub megafonem idącego na Sejm lub Kancelarię Premiera. Tak jak dwa tygodnie temu: on na czele, za nim jego ludzie. Barbara Sierecka z synem na wózku, pewna, że 17 lat temu w szpitalu w Lesznie zarażono go wirusem Polio. Zaczęła walczyć o sprawiedliwość dopiero dziesięć lat później, bo jak się ma dwadzieścia dwa lata, męża alkoholika i rodzą się następne dzieci, to człowiek ginie w życiu i nawet nie zauważa, jak biegnie czas. Właśnie mija siódmy rok, odkąd przed sądem toczy się sprawa przeciw szpitalowi.
Sandauera zobaczyła w telewizji. Zadzwoniła, nagrała wiadomość na sekretarkę. – Oddzwonił natychmiast. Mówił, co jeszcze można zrobić, radził pisać do Strasburga. Potem zabrał do telewizji. Po programie Sierecka odzyskała nadzieję: – Oglądali sędziowie i radni, i wszyscy w Lesznie już wiedzą, że poszłam wyżej.