Osiemdziesiąte urodziny ma pan już za sobą. Z tych osiemdziesięciu lat ponad pół wieku spędził pan na scenie. W czym pan obecnie gra?
Kiedy pracowałem na etacie w Starym Teatrze lub Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, grałem najwyżej w dwóch równoległych spektaklach. Teraz jestem zajęty w sześciu sztukach. W lipcu skończyłem zdjęcia do „Quo vadis”. W „Wiedźminie” gram Wesemira. Po 53 latach na scenie mogę wreszcie odmawiać. Czytam scenariusz i jeśli mi się nie podoba, mówię nie.
Wiem, że wstydził się pan przyznać matce do tego, że chce zostać aktorem. Był pan chłopcem z tzw. dobrego domu. Czy było coś wstydliwego w aktorstwie?
Zależy w jakim środowisku. Były przed wojną kręgi, dla których aktorstwo było podejrzaną profesją. Może nie do tego stopnia, żeby aktora nie chować w poświęconej ziemi, ale nie daj Bóg, żeby panienka z dobrego domu zakochała się w komediancie. Mamy, ciocie, babcie robiły wszystko, żeby jej to wybić z głowy. Małżeństwo z aktorem było społeczną degradacją.
Pana rodzina też miała taki stosunek do tej profesji?
Moi rodzice kochali sztukę. Ojciec jako starosta powiatowy w każdym powiecie zakładał amatorski teatr. Pierwszy powstał w Bohorodczanach, w maleńkim miasteczku na Kresach Wschodnich. Grali w nim miejscowi notable: lekarze, adwokaci, aptekarze. Moja matka też uwielbiała grać i całkiem dobrze jej to wychodziło.
W czasie wojny był pan w AK, w lesie, w partyzantce. Jaka to była szkoła?
Najwspanialsza. Mówi się, że wojsko ogłupia. Może to prawda: „Żołnierz nie myśli, tylko wykonuje rozkazy”. Ale jednocześnie ogląda życie ze wszystkich stron. Większość z nas szła do wojska jak na majówkę.