Marcin Rotkiewicz: – Podobno udało się panu nakłonić Polaków do spokojnej, merytorycznej dyskusji i wypracowania wspólnego stanowiska w gorącej kwestii wychowania seksualnego. Zakrawa to niemal na cud...
Janusz Reykowski:– To przesadne stwierdzenie. Ma pan pewnie na myśli fakt, że w kilkunastu organizowanych przez nas debatach (prof. Reykowski wraz z kierowanym przez niego zespołem kilkunastu psychologów zajmuje się badaniem warunków umożliwiających dochodzenie do porozumienia mimo różnic światopoglądowych i rozbieżności interesów – red.) udało się doprowadzić do tego, iż uczestniczący w nich rodzice byli w stanie uzgodnić pewne wspólne rekomendacje dotyczące wychowania seksualnego ich dzieci w szkołach. Organizując je, chcieliśmy zbadać, czy mają sens pewne teoretyczne pomysły, dotyczące sposobu poprawiania demokracji.
Co to za pomysły?
Według bardzo rozpowszechnionego poglądu, tak wśród teoretyków jak i praktyków polityki, demokracja ujmowana jest jako swoisty system norm mający zapewnić pokojową grę o władzę. Niektórzy przyrównywali zasady gry demokratycznej do zasad gry rynkowej. Tak więc w polityce jak na rynku są tacy, którzy chcą coś sprzedać (projekt polityczny), i tacy, którzy mogą to kupić (wyborcy), jeśli zostaną odpowiednio zachęceni. Im więcej politycy sprzedadzą tego swojego towaru (im więcej dostaną głosów), tym większą mają władzę, a tym samym większą możliwość realizacji swoich celów.
W tym ujęciu nie istnieje nic takiego jak interes publiczny (choć w grze o władzę politycy często się na niego powołują). Istnieją jedynie interesy poszczególnych obywateli, a cała sztuka uprawiania władzy w demokracji polega na tym, aby te rozproszone indywidualne interesy obywateli umiejętnie scalić w jakiś większy wspólny nurt.