Archiwum Polityki

Apage

Anna Walentynowicz i Andrzej Gwiazda dostali z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego najwyższe odznaczenia państwowe. Nikt nie podważa zasług udekorowanych. Anna Walentynowicz była, rzec można, iskrą na proch strajków gdańskich, które doprowadziły do powstania Solidarności. Andrzej Gwiazda już w kwietniu 1978 r. ogłosił deklarację Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, inicjował Komitet Strajkowy w Elmorze, był wiceprzewodniczącym Tymczasowego Prezydium NSZZ Solidarność etc. Zasług wiele, na ordery na pewno by starczyło, ale przecież nie za nie je dostali. W istocie, był jeszcze biskup Ignacy Tokarczuk trochę na osłodę, a trochę dla zamydlenia oczu, chodziło o upokorzenie – a jest to jeszcze eufemizm, bardziej pasowałoby słowo zgnojenie – Lecha Wałęsy. Wiadomo przecież, że to właśnie Anna Walentynowicz i Andrzej Gwiazda od lat pomawiają byłego prezydenta o współpracę z SB, fałszowanie historii, uzurpację i tysiąc innych grzechów, których nawet dekalog nijak nie pomieści.

Lech Wałęsa Kaczyńskich nie tylko nie lubi, ale nawet przed nimi ostrzega. Jest to niechęć ze wzajemnością. Ale porwać się wprost na legendę dziejową, noblistę, najbardziej (obok Jana Pawła II i Kopernika) znanego Polaka na świecie, to już przerastałoby odwagę łaskawie panującej nam władzy. Użyto więc sposobu okrężnego. Wbić Wałęsie szpilki in odore sanctitatis. Bo przecież są obiektywne racje. Wszystko to dzieje się w ramach tak szumnie proklamowanego i zachwalanego „solidarnościowego etosu”. Tyle że w tym etosie mieści się dzisiaj tylko ten, kto z Kaczyńskimi, a nie krytyczny. Nie piszę „po drugiej stronie barykady”, bo barykad jeszcze u nas na szczęście nie ma.

Polityka 22.2006 (2556) z dnia 03.06.2006; Stomma; s. 126
Reklama