Jest, był i będzie kimkolwiek trzeba dla każdego, kogo potrzebuje: wierzącym komunistą, generałem KGB, sowieckim silnym człowiekiem, cierpiącym opozycjonistą, lokalnym nacjonalistą, panturkistą, gorliwym muzułmaninem, państwowcem, przekonanym wolnorynkowcem. Jutro może założyć szkocką spódniczkę albo ogłosić się rzymskim katolikiem, jeśli taka nastanie moda – tak o Alijewie pisze amerykański reporter Thomas Golz, który go dobrze poznał. Teza jego książki: Hejdar (Gajdar, jak to wymawiają w Moskwie) Alijew dba w pierwszym rzędzie i przede wszystkim o własne przetrwanie, nieważne, jakim kosztem.
Gdy w 1983 r. jako pierwszy aparatczyk z kraju tureckojęzycznego i islamskiego wszedł do Biura Politycznego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, mówiono, że może nawet zostać wodzem całej ojczyzny proletariatu. Dzisiaj Rosjanie się śmieją, że gdyby tak się stało, to nie byłoby żadnej głasnosti ani pierestrojki. Związek trwałby i rozkwitał. Pierwszym został jednak Gorbaczow, a Hejdar Alijew odszedł w niesławie. Ale dzisiaj Gorbaczow wiedzie życie emeryta, zaś Alijew rządzi rodzinnym Azerbejdżanem. I może śmiało powiedzieć: Azerbejdżan to ja!
78-letni Alijew – mimo wszczepionych dwa lata temu bypassów – wygłasza wielogodzinne mowy nie sięgając po szklankę wody, nie przestępując z nogi na nogę. Uważa za naturalne, że za dwa lata będzie się ubiegał o kolejną pięcioletnią kadencję. Kiedyś miał powiedzieć, że może spokojnie rządzić do setnych urodzin. Kiedy w zeszłym roku Baku obiegła plotka, że zmarł, miasto ogarnęła panika. Ludzie rzucili się do sklepów robić zapasy, ktoś wysłał żołnierzy na ulice, ktoś wyłączył telefony. Tak, Azerbejdżan to on. Nawet ci, którzy go nienawidzą, boją się chwili, kiedy go zabraknie.
Długi cień lisa
Urodził się w 1923 r.