Początkowo amerykański kwartet miał wystąpić w niewielkim Centrum Sztuki Współczesnej, ostatecznie zagra w przestronniejszej Sali Kongresowej. Czym tłumaczyć to niespotykane, nie tylko zresztą u nas, zainteresowanie wykonawcami, którzy bądź co bądź zawsze pozostawali na obrzeżach obowiązujących trendów? Otóż, co wydaje się paradoksem, The Residents – zespół istniejący już 30 lat – zawdzięcza swój rozgłos podziwu godnej enigmatyczności, z jaką członkowie tej na poły realnej i legendarnej formacji dozują informacje na swój temat.
Zamiast pójść za przykładem idoli, wszystko już jedno czy uwodzicielskiego latynoidola Enrique Iglesiasa, czy odstręczającego Marilyna Mansona, i uczynić ze swojego wizerunku rozpoznawalny znak kultury popularnej, The Residents skrzętnie skrywają swoje oblicza. Już w początkach kariery zdecydowali się na, zdawałoby się, krok samobójczy i zrezygnowali z udzielania wywiadów, a w sytuacjach publicznych pojawiali się ubrani w kombinezony albo szczelnie owinięci gazetami. Od czasów płyty „Eskimo” z 1979 r. zespół nakłada na głowy monstrualne gałki oczne oraz cylindry i najpewniej w tym przyodziewku wystąpi także w Polsce.
Chcecie hitów – posłuchajcie
Ponieważ nie widzieliśmy twarzy muzyków, nie znamy ich nazwisk, na koncertach widujemy ich niesłychanie rzadko i nie wiemy, czy przez trzy dekady w składzie dokonały się jakieś zmiany, skazani jesteśmy na anegdoty i domysły. A wszystko to w zgodzie ze stworzoną przez zespół teorią zaciemnienia, w myśl której twórca powinien być anonimowy, a w dodatku winien zapomnieć o nagranych przez siebie utworach. Jeśli uświadomimy sobie, że Rezydenci rozprowadzili swoją pierwszą płytę z 1974 r.