Z letnich remanentów zostały mi dwie podróże do Hiszpanii. Właściwie składają się w całość z podróżą po Apulii, bo obcas buta jak i całe Królestwo Obojga Sycylii były kiedyś pod władzą Hiszpanów. Oni też wyzwolili miejscową ludność od rządów Saracenów, więc powinni być wspominani z wdzięcznością, co zupełnie się nie potwierdza w rozmowach z dzisiejszymi mieszkańcami południowych Włoch. W ich oczach wszyscy najeźdźcy byli źli, również ci ostatni, Piemontczycy, którzy przynieśli zjednoczenie. Pomieszani etnicznie mieszkańcy południa Włoch czują się swoi na swej ziemi, a wszystkich obcych mają za najeźdźców, choćby byli z nimi spokrewnieni.
Moje etniczne korzenie sięgają Włoch północnych, pochodzimy z weneckich posiadłości u podnóża Dolomitów, czyli z Friuli – dla znawców samo brzmienie mego nazwiska lokuje mnie w tym rejonie i dlatego we Włoszech nie muszę nikomu tłumaczyć, z jakich okolic pochodzę – w Polsce natomiast odczuwam pewną trudność, kiedy pada hasło „my Słowianie”, bo już z nazwiska wnosząc ja się do tej grupy nie zaliczam. Nigdzie indziej w Europie nie zdarzyło mi się słyszeć powiedzenia „my Germanie” czy „Romanie”. Nawet powiedzenie „my Celtowie” ma charakter eksperymentalny, jest raczej luźno rzuconą, przekorną hipotezą. Czyż więc słowiańszczyzna jest pojęciem tkwiącym jeszcze w dziewiętnastym wieku? Tak naprawdę nie wiem, co oznacza owa słowiańska wspólnota. Czy język z jednej rodziny? Wtedy mijamy się z etniką, bo wielu Bułgarów nie jest Słowianami, a mówią słowiańskim językiem. Wśród Rumunów za to są Słowianie mówiący językiem romańskim. Czy jest jakiś wspólny temperament czy uczuciowość słowiańska?