Różnica między sytuacją Australii dziś a Polski w 1990 r. polega na tym, że Szwedzi odesłali nam cudzoziemców, którzy podróżowali tranzytem na podstawie ważnych polskich wiz, a do Szwecji wjechali na podstawie sfałszowanych wiz tego kraju. Musieliśmy więc ponownie ich przyjąć. Do Polski trafiło też wtedy 52 Albańczyków. Kiedy ich rodacy tysiącami uciekali do Włoch, akurat ci schronili się w naszej ambasadzie w Tiranie. Obie grupy cudzoziemców umieszczono w ośrodkach wypoczynkowych, a opieką otoczył ich PCK. Okazało się wówczas, że w naszym odziedziczonym po PRL systemie prawnym nie ma procedur, które można by zastosować wobec tej kategorii osób – „cudzoziemców podających się za uchodźców”.
Z pierwszą falą gości poradzono sobie w dość nieformalny sposób. W MSW powołano pełnomocnika ds. uchodźców. Nie mógł on jednak nadawać wnioskodawcom statusu uchodźcy, bo nie przewidywało tego polskie prawo. Przyjmował jedynie wnioski i odsyłał do Biura Wysokiego Komisarza ONZ do spraw Uchodźców, a ten 329 osobom taki status wtedy przyznał. Zarazem pełnomocnik podjął starania (m.in. wspólnie z MSZ), które doprowadziły do przystąpienia 6 września 1991 r. Polski do Konwencji o uchodźcach z 1951 r. i uzupełniającego ją Protokołu nowojorskiego z 1967 r.
Przez ostatnie dziesięć lat stopniowo do jej wymagań dostosowywano nasze prawo (ostatnie zmiany weszły w życie w połowie br.). Uchodźcami zajmuje się już nie pojedynczy pełnomocnik, a specjalny Urząd do spraw Repatriacji i Cudzoziemców. Nad prawidłowością decyzji Urzędu czuwa Rada do spraw Uchodźców, a ponad nią jest jeszcze NSA. Coroczne sprawozdania o sytuacji uchodźców w Polsce otrzymują posłowie.