Już kiedyś Kawalerowicz zastosował podobny chwyt, kiedy robiąc „Faraona” nie oglądał się na „Kleopatrę”, wystawne, operetkowe widowisko, w tamtym czasie bardzo popularne. Rezultat był znakomity: film według powieści Prusa dostał nominację do Oscara, na którego z pewnością zasługiwał, lecz Amerykańska Akademia nie wykazała się szczodrością. Dzieło sprzed 35 lat oglądane dzisiaj wydaje się bardziej nowoczesne od niektórych współczesnych filmów, zarówno ze względu na formę artystyczną, jak i sposób potraktowania tematu władzy, która to kwestia zawsze obchodziła reżysera. Opowiadając o koncepcji „Quo vadis” Kawalerowicz mówił, iż znajdują się tu jeszcze dwie inne interesujące sprawy: wielka miłość i wielka wiara. Jak to wypadło w filmie, reklamowanym jako najdroższa, najbardziej imponująca produkcja w dziejach naszej kinematografii? Właśnie możemy się przekonać, gdyż dzieło w 150 kopiach (też rekord!) wchodzi na ekrany naszych kin.
Dobrze się stało, że akurat ten artysta wziął się za książkę z czasów pierwszych chrześcijan. Kawalerowicz bywał nazywany malarzem minionych bezpowrotnie światów, który potrafi jak nikt inny odtworzyć na ekranie ostatnie chwile przemijających cywilizacji i władców. Tylko perspektywa czasowa się zmienia: raz jest to Egipt sprzed tysięcy lat („Faraon”), raz koniec epoki napoleońskiej („Jeniec Europy”), ale może być także dokonująca się w XX wieku zagłada kultury chasydzkiej („Austeria”). Teraz jesteśmy w Rzymie na przełomie dwóch epok: dotychczasowy system wartości, doskonale uosabiany przez Petroniusza, wkrótce ustąpi nowej religii, której wyznawcy kryją się jeszcze w katakumbach.
Film kosztował 18 mln dolarów i na pierwszy rzut oka widać, że pokaźna ta suma nie została roztrwoniona.