Słowo „manekin” pochodzi od flamandzkiego „manekijn” – zdrobnienia „man” (człowiek), czyli po naszemu byłby to człowieczek, facecik. Ludzieńki takie zgrabnie wyrzeźbione pojawiały się ku uciesze gawiedzi na holenderskich targach i jarmarkach. Z czasem – zeschematyzowane już i przeważnie pozbawione twarzy – trafiły do pracowni krawieckich i na wystawy sklepowe. Manekinami, jak się dowiadujemy, „naturalnej wielkości” (a jaka jest naturalna wielkość manekina?) nafaszerowana ma zostać czteropiętrowa, żelbetowa konstrukcja, która z kolei, na zasadzie rosyjskiej matrioszki, wsadzona zostanie do zbiornika dawnej gazowni na warszawskiej Woli. Manekiny wcielać się tam będą, a właściwie wdrewniać, w postaci bojowników Powstania Warszawskiego w walce i na łożach boleści, sanitariuszki, łączniczki, sztabowców, lekarzy, a nawet złych Niemców. Nie będą wprawdzie owe manekiny rzucać granatami, strzelać ani kręcić się w kółko – ruch nie został przewidziany – za to na parterze usłyszymy parę z nich, jak łączą się telefonicznie albo też gorączkowo wzywają Londyn przez stylizowane radiostacje. Zarówno sprzęty, gruzy, tynki, „kostiumy, uzbrojenie i inne rekwizyty odtworzone będą z wielką dokładnością”. To dziwne coś, w pół drogi między gabinetem figur woskowych a zamarłym teatrem kukiełkowym, sławić ma powstanie i uprzytomniać zapędzanej w wycieczkach szkolnych młodzieży niezłomność jego uczestników.
Znajomi, z którymi o dziwolągu rozmawiałem, a których bez wyjątku (może mam nietypowych znajomych) złościł on albo niecnie śmieszył, wysuwali najczęściej dwa argumenty: Po pierwsze, że dosyć już wystawiania kolejnych monumentów (bezspornie jest ich już w Warszawie co nieco, żeby wspomnieć tylko socrealistyczne bezguście szpecące plac Krasińskich) narodowym klęskom, głupocie politycznej, niszczeniu dorobku pokoleń i skazywaniu na beznadziejną i bezcelową śmierć heroicznej rzeczywiście młodzieży.