Wyjazd na ważny szczyt Unia Europejska–Ameryka Południowa zmienił się w kosztowną dla podatników wycieczkę, zaprzeczenie idei taniego państwa (nie należało wcześniej z tym hasłem przesadzać) i fanaberię leniwego polityka. Po prostu po nieróbstwie – odpoczynek. Po raz pierwszy opozycja, i to w osobach z nie najwyższych kręgów, bo prym wiedli posłanka Beata Kempa, Jacek Kurski i Joachim Brudziński, zdołała narzucić swoją wersję zdarzeń i zauroczyła nią media. Szyderstwo i śmiech, na dodatek dość prymitywnej próby – to zupełnie nowe doświadczenie Donalda Tuska w jego premierowskiej karierze. Premier miał prawo poczuć się zdumiony, zdezorientowany, a nawet z lekka przestraszony, zwłaszcza gdy docierać do niego zaczęły informacje o spadających gwałtownie sondażach, których niespotykany wysyp nastąpił w tych właśnie dniach.
Wprawdzie z owych sondaży niewiele wynikało, gdyż poparcie połowy ankietowanych dla rządu to w dalszym ciągu sukces, jakiego od dawna żaden gabinet nie notował, ale prawdą jest, że w niektórych badaniach punktów ubyło (po półroczu przybywało jedynie Kazimierzowi Marcinkiewiczowi, ale i tak na niższym poziomie). Kto chciał, mógł więc wybierać, czy szklanka jest do połowy pełna, czy pusta.
Kryzys? Koniec miodowego miesiąca, którego tak naprawdę nie było, biorąc pod uwagę, że gabinet powstawał przy grożącym paraliżem strajku kolei, zablokowanych przez celników granicach, protestach budżetówki domagającej się podwyżek, na dodatek w ostrym sporze z prezydentem o obsadę trzech ważnych resortów? Czy może jest to początek równi pochyłej, po której zsuwa się każdy rząd, tracąc początkową atrakcyjność i pokazując coraz więcej braków?
W tym zamieszaniu jedno jest oczywiste. Po półrocznym rządzeniu żadnego gabinetu prawdziwie i rzetelnie ocenić się nie da.