Pod moim felietonem z 17 maja, opowiadającym o tym, jak to pani minister oświaty chce zrobić rąbankę z literatury polskiej i światowej, pomieściła redakcja adnotację: „Poważnie o kanonie lektur czytaj s. 71”. Wynika z tego jasno, że ja pisałem niepoważnie, humorystycznie, satyrycznie czy zgoła kpiąco, co nigdy nie było i nie jest w mojej naturze. Tak głęboko urażony i skrzywdzony rzuciłem się z nożem w zębach na stronę 71. Tutaj jednak nóż wypadł mi ze szczęki, gdyż autorem poważniejszego od mojego artykułu „Smutek Gutenberga” okazał się Krzysztof Teodor Toeplitz, którego wielbię i jako człowieka, i pisarza, i niezrównanego erudytę, i męża jednej z najwspanialszych pań na świecie. Przeczytałem: nic ująć. Chciałbym natomiast dodać, gdyż w swojej subtelności polemizuje, a nie wykłada po chamsku (to byłoby sprzeczne z jego charakterem) kawy na ławę. Innymi słowy mówi co nie, a skromnie nie narzuca swojego poglądu, co tak. Zbyszko z Bogdańca miał od brudnej roboty swojego giermka Hlawę. Niechże będę takim dla Krzysztofa Teodora.
Wydaje mi się, że zadając dziatwie lektury, trzeba mieć w pamięci trzy rzeczy przede wszystkim. Po pierwsze (1) trafi ona prędzej czy później w towarzystwo ludzi, którzy posługują się wyniesionymi z literatury skrótami myślowymi i dla których pojęcia „walka z wiatrakami”, „pięta Achillesa”, czaszka na dłoni coś konkretnego oznaczają. Kto ich nie zrozumie, uznany zostanie za barbarzyńcę, przed czym należałoby nasze latorośle uchronić. Po drugie (2) są dzieła, bez których niepodobna zrozumieć poszczególnych epok, tęsknot, miłości i gniewów ludzi w nich żyjących.