Archiwum Polityki

Polski żeń-szeń i afrykański sum

Polska wieś powoli się zmienia i to nie tylko za sprawą pieniędzy z Unii. Coraz więcej osób bierze się za egzotyczne hodowle i uprawy. To nie fanaberie, ale sposób na życie.

Joanna Posoch prowadziła kiedyś w stolicy agencję ubezpieczeniową. Ale sprzedała firmę i wyprowadziła się na warmińską wieś. Teraz uprawia lawendę. – Kartofle lub żyto nie pasują do kobiety z miasta. W ramach eksperymentu posadziłam więc 300 krzaków – opowiada Posuch o początkach Lawendowego Pola i niewielkiej manufaktury, gdzie powstają kremy, olejki i kompozycje z suszonych kwiatów. Półhektarowa plantacja jest na razie za mała, żeby dało się z niej wyżyć. – Dochody wystarczają na opłacenie domowych rachunków i jedzenie. Dorabiam pisząc o ludowych świętach do kolorowych magazynów – mówi Joanna Posoch, z wykształcenia etnolog.

Żeń-szeń Chmiela

Sąsiedzi pani na lawendzie nie palą się do naśladownictwa. Chcą natomiast zabrać się za uprawę żeń-szenia. Prekursorem był Sławomir Chmiel, zielarz spod Lublina. 13 lat temu przywiózł pierwsze nasiona z USA, gdzie na Uniwersytecie Georgetown studiował agrobiznes. – Pomyślałem, że skoro żeń-szeń uprawiają Amerykanie, to dlaczego nie spróbować w Polsce – opowiada Chmiel. Plantacja może być dochodowa. Z jednego hektara można zebrać 2000 kg korzeni, a potem sprzedać po 300–1000 zł za kilogram.

Niestety, uprawa nie jest łatwa i na pierwsze plony trzeba czekać sześć lat. To główny powód, dla którego uprawą żeń-szenia na większą skalę zajęło się w Polsce tylko kilka osób. Sławomir Chmiel jest zawodowym zielarzem, który w swoim gospodarstwie uprawiał też inne zioła. Teraz jedynym źródłem jego utrzymania jest jednohektarowa plantacja żeń-szenia.

Większość doświadczonych producentów nie kwapi się do drogich eksperymentów. – Jeśli ktoś ma dwa hektary pod szkłem, to nie jest zainteresowany testowaniem nowych odmian, ale maksymalizacją zysków.

Polityka 24.2006 (2558) z dnia 17.06.2006; Gospodarka; s. 40
Reklama