W sierpniu weszła w życie ustawa o realizacji programu modernizacji technicznej armii na lata 2001–2006. Tym samym osiągnęliśmy ideał, o który zabiegaliśmy od połowy lat 90. – aby stabilność wojskowego budżetu gwarantowała nam nie uchwała Sejmu, a ustawa. Zarazem w tych dniach dowiedzieliśmy się, jaki jest stan finansów państwa i że w przyszłym roku może się on jeszcze pogorszyć. Wojsko zamierza swój 6-letni program modernizacji twardo realizować. W grę wchodzi tu kwestia naszej wiarygodności jako państwa-członka sojuszu północnoatlantyckiego, w ramach którego mamy określone zadania do wykonania i cele do osiągnięcia. Musimy też wreszcie osiągnąć nowy poziom jakościowy naszej armii, bo w XXI wieku nie walczy się już liczbą żołnierzy, a intelektem, technologiami i nową bronią. I do tego musimy być przygotowani, choć to dużo kosztuje.
Opracowując program 6-letni zdawaliśmy sobie sprawę, że sami możemy i musimy dużo zaoszczędzić i wycisnąć z wnętrza armii, która kiedyś liczyła ponad 400 tys. żołnierzy, a niebawem będzie ich miała jedynie 150 tys. I cały czas to robimy. Kiedy nie tak dawno przyjmowano nasz program, to nie było mowy o perturbacjach budżetowych, a jego część finansowa była uzgodniona z Ministerstwem Finansów. Dlatego dziś mamy prawo, jak sądzę, oczekiwać stabilności budżetu wojska.
Pojawiły się już głosy, aby np. zmniejszyć pobór o 10 proc., odsunąć w czasie zakup samolotu wielozadaniowego czy zamrozić płace dla wojskowych. Wojsko jest częścią sfery budżetowej i jeśli w tej sferze będą zamrażane płace, to nas to obejmie. Nie powinno tu być wyjątków. Ale w grę mogą wchodzić też inne rozwiązania, niekoniecznie wiążące się z bezpośrednimi cięciami wydatków, zwłaszcza że dopiero co przetoczyła się przez kraj fala protestów związanych z zamykaniem garnizonów.