Spór o Narodowy Bank Polski od zarobków prezesów i członków Rady, liczonych w tysiącach złotych, przeskoczył do miliardów i do zasad jego działania. Czy obie strony ulicy Świętokrzyskiej w stolicy, gdzie naprzeciwko siebie mieszczą się Ministerstwo Finansów i NBP, są jednakowo ważne? Czy bank powinien być niezależny od rządu, jak w całym cywilizowanym świecie, czy też powinien współodpowiadać z rządem za wzrost gospodarczy, budżet i bezrobocie? Czy premier ma prosić prezesa o obniżenie ceny kredytu, czy też może mu nakazać, a w razie oporu pojechać po premii?
Odpowiedź jest w konstytucji: bank odpowiada za trwałą wartość polskiego pieniądza i kropka. Trochę łaskawsza jest ustawa o NBP: „podstawowym celem działalności NBP jest utrzymanie stabilnego poziomu cen przy jednoczesnym wspieraniu polityki gospodarczej Rządu, o ile nie ogranicza to podstawowego celu NBP”. Kto rozsądzi, ogranicza czy nie? Prof. Marek Belka jeszcze przed wyborami, czyli kiedy jego teka ministra finansów wcale nie była pewna, nazwał wysokie stopy procentowe „aberracją Rady Polityki Pieniężnej” (POLITYKA 34), co prezes Leszek Balcerowicz skwitował wyniosłym milczeniem. Ale można sobie wyobrazić tych samych dwóch ekonomistów, jak zamieniają się posadami – i poglądami.
– Pewne napięcie między bankiem a rządem jest wpisane w strukturę nowoczesnego państwa – twierdzi Andrzej Bratkowski, wiceprezes NBP – rząd jest pod większą presją społeczeństwa i ma cele doraźne, dla banku krąg horyzontu jest dalszy niż cztery lata do kolejnych wyborów. Tak każe mi powiedzieć wyrozumiałość dla różnicy zdań. Ale pogląd, że szybszy wzrost gospodarczy można kupić za wyższą inflację, jest niebezpiecznym złudzeniem.