Zbrodnia w butiku intrygowała opinię publiczną od początku. W grudniu 1997 r. w centrum stolicy zastrzelono Daniela Jaźwińskiego, właściciela sklepu. Jego żona Anna, ranna w szyję i klatkę piersiową, długo nie odzyskiwała przytomności. Jej zeznania miały być dla sprawy kluczowe. Stała się przecież ofiarą, a zarazem jedynym świadkiem zbrodni. Gdy doszła do siebie, wskazała na Beatę K. jako zabójczynię. To jej była pracownica, sprzedawczyni, zwolniona tydzień wcześniej za kradzież pieniędzy. Motyw kobiecej zemsty, jej irracjonalna gwałtowność i wybór broni oraz sytuacja, gdy jedna oskarża, druga wszystkiemu zaprzecza i twierdzi, że jest niewinna, a świadków brak – dodawały rozpoczynającemu się procesowi jeszcze większej dramaturgii.
Zdjęcia histerycznie triumfującej oskarżonej, która usłyszała „niewinna” oraz załamanej wyrokiem Anny Jaźwińskiej znalazły się na czołówkach gazet i w serwisach telewizyjnych wiadomości w październiku ubiegłego roku. Oburzona publiczność opuściła na znak protestu sądową salę, więc nie miała szans wysłuchania ustnego uzasadnienia wyroku. Tymczasem miał on swoją logikę. „Oskarżonego uważa się za niewinnego, dopóki wina jego nie zostanie udowodniona i stwierdzona prawomocnym wyrokiem sądu. Nie dające się usunąć wątpliwości rozstrzyga się na korzyść oskarżonego” – ta fundamentalna dla procesu karnego zasada domniemania niewinności nieraz nakazywała uniewinnić ewidentnego – zdawałoby się – sprawcę czynu. Klasyczny przykład małżonków, z których każde samo się oskarża o spowodowanie wypadku, a tym samym uniemożliwia ustalenie, kto naprawdę prowadził i kogo skazać, niechaj będzie dodatkową ilustracją bezsilności proceduralnej w niektórych przypadkach. W sprawie Beaty K. dwa dowody okazały się bezwartościowe.