6 maja 1937 r. – do Lakehurst w Stanach Zjednoczonych, pierwszego portu lotniczego obsługującego rejsy transoceaniczne, zbliża się powoli srebrne cielsko sterowca LZ 129 Hindenburg. Zbudowany w 1936 r. statek systematycznie przewoził pasażerów między Niemcami i Ameryką. Powietrzny olbrzym o długości 270 m (niemal czterokrotnie więcej niż współczesny Boeing 747) i średnicy prawie 50 m potrzebował na przelot nad Atlantykiem 65 godzin. Cztery ponad tysiąckonne silniki pchały go na drugi brzeg z szybkością 130 km/godz. unosząc w powietrzu ok. 100 pasażerów.
Nic nie zapowiadało szczególnych wrażeń na zakończenie kolejnego rutynowego rejsu. Hindenburg zbliżył się do masztu, by rzucić cumy. Ten moment zawsze robił największe wrażenie na zgromadzonych na lądowisku widzach, był też atrakcją dla mediów. Nim jednak powietrzny statek zdołał zacumować i wypuścić pasażerów, w tylnej części jego cielska dał się zauważyć mały błysk. W kilka sekund wypełniony setkami tysięcy metrów sześciennych łatwopalnego wodoru Hindenburg płonął jak fajerwerk.
Katastrofa przebiegała na oczach nadającego na żywo reportera radiowego. Mógł obserwować, jak z okien gondoli pasażerskiej wyskakują ratujące się z płomieni osoby. Dla 36 pasażerów z 97 znajdujących się na pokładzie była to ostatnia podróż w życiu. Ich śmierć przypieczętowała los sterowców. Jako zbyt niebezpieczne musiały zejść ze sceny. Wydawało się, że na zawsze.
Pierwsze 18 minut
Ten najbardziej romantyczny, zdaniem wielu historyków, etap historii lotnictwa rozpoczął się u schyłku XIX stulecia, a jego symbolem stał się hrabia Ferdynand von Zeppelin. Po przejściu na wojskową emeryturę ekscentryczny hrabia, podobnie jak inżynier Ochocki z „Lalki” Prusa, mógł się poświęcić swej życiowej pasji: tworzeniu pojazdów lżejszych od powietrza, zdolnych do poruszania się nad ziemią.