Adam Krzemiński: – Mamy rocznicę 1 września. Jakie myśli ogarniają pana, gdy przejeżdża pan dziś granicę polsko-niemiecką?
Richard von Weizsäcker: – Wspomnienia okropnej przeszłości, ale równocześnie świadomość, że osiągnęliśmy coś, o czym jeszcze nie tak dawno nawet nie śmieliśmy marzyć. Nakazem mojej generacji było stopniowe zaleczanie ran, jakie powstały w wyniku okropnych stosunków polsko-niemieckich, od rozbiorów Polski w XVIII w. aż po niemiecką agresję w 1939 r., która uczyniła Polskę pierwszą ofiarą II wojny światowej, i po okupację, która przerwała dwudziestoletni okres niepodległości.
To właśnie z powodu Polski w połowie lat 60. po raz pierwszy ubiegałem się o mandat do Bundestagu. Cała idea wspólnoty europejskiej opierała się na wielkiej nadziei, że uda się wyciągnąć naukę ze strasznej przeszłości. Ale w czasach zimnej wojny było to możliwe jedynie w Europie Zachodniej. Pojednanie z Francją otwierało Niemcom szansę powrotu do międzynarodowego klubu, ale leżało też w interesie Francji, ponieważ Anglosasi nie traktowali jej jako prawdziwego zwycięzcy. Jednak kary nałożone na Niemcy za grzechy II wojny światowej były do spłacenia nie w stosunkach francusko-niemieckich, lecz na Wschodzie. To Polska była w tym czasie najbardziej poszkodowana. I dlatego porozumienie i pojednanie z Polską były dla mego pokolenia, i dla mnie osobiście, najważniejszym celem.
W 1965 r. byłem zaangażowany w przygotowanie memoriału Kościołów ewangelickich na rzecz uznania przez Republikę Federalną granicy na Odrze i Nysie. Wówczas żadna z partii politycznych reprezentowanych w Bundestagu nie była jeszcze na to gotowa. A pod koniec 1970 r. pojechałem do Warszawy. Willy Brandt uznał wprawdzie nową granicę Polski, ale nie był pewny ratyfikacji układu z Polską, bo nie miał bezpiecznej większości w Bundestagu.