Wtedy wszystko wydawało się jasne. Okładki magazynów ilustrowanych – w tym „Polityki” – krzyczały tytułami: „Heil Haider”, a CNN pokazała w migawce z Wiednia przebranego za Hitlera aktora, który wchodził na dystyngowany Bal w Operze. To co było zamierzone jako polityczny happening i karnawałowa ilustracja absurdu, amerykańska sieć telewizyjna przedstawiła jako ilustrację aktualnej tezy: Austriacy nie rozliczyli się ze swą przeszłością i wybrali drugiego Adolfa.
Przez kilka tygodni Austria była na cenzurowanym całego zachodniego świata. Austriaccy ambasadorowie w stolicach europejskich przestali być zapraszani na rauty. Narciarze omijali austriackie Alpy. Ten i ów z artystów zerwał umowy na występy w Wiedniu czy Salzburgu. Tego i owego Austriaka wyproszono z międzynarodowego sympozjum. Z czasem coraz ciszej się robiło wokół Austrii. Jörg Haider formalnie zrezygnował z przewodnictwa w FPÖ, ale powszechnie przyjęto to za mydlenie oczu, ponieważ pozostał premierem Karyntii, skąd też pociąga sznurki w Wiedniu. Ta kosmetyka nikogo w Europie nie zadowoliła, ale z drugiej strony Unia potrzebowała głosu Austrii na szczycie w portugalskiej Fereirze. Wokół Austrii robiło się cicho nie tylko dlatego, że w naszych czasach medialna pamięć jest dość krótka, ale przede wszystkim dlatego, że zaczęto sobie zdawać sprawę, iż UE w sprawie austriackiej wpadła w ślepą uliczkę: złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma.
Pat polega na tym, że w styczniu i lutym unijna czternastka mniej więcej wiedziała, przeciwko czemu w Austrii protestuje – przeciwko ksenofobicznemu populizmowi FPÖ i aroganckim wypowiedziom jej błyskotliwego przywódcy. Ale nie bardzo wiedziała, czego chce. Ustąpienia Haidera? Zerwania przez ludowców z ÖVP koalicji?