Było wesoło, bo odtworzone – „jak żywe” – takie pomniki i relikty dekady jak sala kinowa, Międzynarodowy Klub Prasy i Książki, pokój inteligenta bądź projektanta architektonicznego, dalej bar mleczny (a w zestawie: pierogi ruskie ze skwarkami po 4 zł i nóżki z ryby, na ścianie zaś napis: „kultura obowiązuje również po spożyciu posiłku”), a także piwnica studencko-artystowska bawiły towarzystwo na różne sposoby. Tych starszych na zasadzie „a pamiętasz”, tych młodszych na zasadzie „o mój Boże”. Muzyka w tle, żywy eksponat, czyli mężczyzna z plakietką na piersi „Model rozwojowy” oraz roznoszone pączki współtworzyły klimat oswojonej egzotyki. Setki zdjęć budynków, pochodów i manifestacji, ludzi na ulicy i w mieszkaniach ten nastrój tylko wzmacniały. Przecież to wszystko istniało i działo się czterdzieści lat temu, stare strachy minęły, a konteksty straciły swój sens; już ważny tylko dla historyków. Tak jesteśmy daleko od tych czasów i ich realiów, że wydawać się mogą one bezpieczną krainą do podróży i dla wspomnień.
Było to tym łatwiejsze, że wystawa nie wchodziła wprost w politykę, której złowroga obecność dawała o sobie znać tylko w sposób pośredni. W Zachęcie inaczej być nie mogło, choć można sobie wyobrazić jakiś gabinet figur woskowych, z postaciami Gomułki (z taśmy mógłby iść fragment z któregoś ze sławnych przemówień I sekretarza), Moczara i Cyrankiewicza w pierwszym rzędzie. Byłoby zresztą kim tę salę zapełnić.
Koncepcję wystawy zaprezentowano w następujący sposób: „Zdecydowaliśmy się przybliżyć widzom okruchy tamtych lat korzystając z wiedzy i pamięci tych, którzy w szarzyznę codzienności wprowadzali odrobinę barwy”. Tej szarzyzny na oko jest najwięcej, barwy jakoś trudniej dostrzec, choć można je wyrozumować.