Unia tym różni się od większości organizacji międzynarodowych, że nie wystarczy do niej wysłać ambasadora i paru podległych mu dyplomatów. Trzeba w niej być stale i wszędzie. Polacy twierdzą, że ich na to nie stać – w dwunastym roku zabiegów o członkostwo, na trzy lata przed osiągnięciem celu. Czasem wydaje się, że wolimy wyżywać się w wewnętrznych swarach, a jeśli już o coś walczyć, to o jednostkowe prywatne interesy.
Namiastki obecności polskich grup interesu w Brukseli były dotąd widoczne tylko dzięki pieniądzom polskich i unijnych podatników. Te pierwsze na niewiele starczały lub często szybko się kończyły. Te drugie rzadko potrafiliśmy dobrze wykorzystać. Unia pomaga stawiającym pierwsze kroki, ale nie chce, żeby to się przerodziło w uzależnienie. Upiera się też, żeby zainteresowani wnosili własny wkład w przedsięwzięcie i wciąż zgłaszali nowe dobre projekty. A z tym jest zazwyczaj kłopot.
Znikające biura
Na początku lat 90. pokręcił się po Brukseli pierwszy przedstawiciel Krajowej Izby Gospodarczej (KIG) i wyjechał, gdy skończyły się unijne pieniądze. Przed kilku laty scenariusz powtórzył się z reprezentantem organizacji rolniczych Zdzisławem Gumkowskim, choć nawiązał dobre kontakty z potężnym unijnym rolniczym lobby COPA-COGEA. Serią zmarnowanych okazji jest historia członkostwa Konfederacji Pracodawców Polskich w unijnym stowarzyszeniu pracodawców UNICE KPP. Nie wykorzystała szans stworzonych jej przez poprzedniego sekretarza generalnego UNICE Zygmunta Tyszkiewicza i zamiast zjednoczyć środowiska przedsiębiorców w kraju wokół idei wspólnej reprezentacji w UE dopuściła do przeniesienia konfliktów na teren Brukseli. Polscy przedsiębiorcy mogli mieć jedno silne przedstawicielstwo z niemal pełnym prawem głosu w UNICE.