Po blisko trzech latach niemal nieustannych wzrostów na warszawską giełdę przyszła jednak bessa. Spadki, czasami drastyczne, trwały ponad miesiąc. Najgorszy był czarny wtorek 13 czerwca. W sumie od majowego szczytu indeks 20 największych spółek (WIG-20) stracił niemal jedną czwartą wartości. Z pozostałymi nie było lepiej. W efekcie z warszawskiej giełdy wyparowało wiele miliardów złotych. Na szczęście pod koniec minionego tygodnia indeksy wreszcie przestały się kurczyć. I teraz wszyscy zadają sobie jedno pytanie: to już koniec korekty czy tylko krótki przystanek w zjeździe?
Trafna odpowiedź, jak zwykle, warta jest fortunę. Dużo łatwiej wyjaśnić, skąd ten gwałtowny kryzys, który ogarnął zresztą wszystkie tzw. rynki wschodzące począwszy od Seulu, a skończywszy na Moskwie. Winowajcą i tym razem wydają się Amerykanie. Największa na świecie nowojorska giełda od pięciu tygodni sama przeżywała trudne dni. Tam też notowania spadały pochłaniając przy okazji wzrosty indeksów z całego roku. Niepokój i złe nastroje na NYSE niemal automatycznie przenoszą się na pozostałe rynki. Ponadto w ciągu ostatnich miesięcy coraz bardziej rozjeżdżały się poziomy stóp procentowych na świecie i w Polsce. W USA i Europie Zachodniej oficjalne stopy procentowe rosły, a u nas spadały. Efekt jest taki, że co bardziej ostrożni inwestorzy, lokujący w obligacje i inne papiery rządowe, zaczęli przerzucać swój kapitał z Polski do Stanów Zjednoczonych. Zagraniczne fundusze i banki wycofywały też masowo środki z rynku akcji szukając mniej dochodowych, ale bardziej bezpiecznych inwestycji. Szacuje się, że z nowych giełd Europy i Azji w krótkim czasie wypłynęło 7–8 mld dol. Jeśli za kilka dni Urząd Rezerwy Federalnej rzeczywiście podniesie stopy do poziomu 5,25 proc., to część tych pieniędzy pewnie już nie wróci.