Politycy nie wahają się twierdzić, że mamy już do czynienia z początkiem gospodarczej katastrofy: załamaniem się finansów publicznych i recesją. Z kolei NBP grozi czającą się destabilizacją i nawrotem inflacji. Związki zawodowe najwyraźniej zastanawiają się, czy nie czas ruszyć na barykady, bo płace rosną za wolno, a bezrobocie zbyt szybko. Pracodawcy, wspierani przez znaczną część ekonomistów, też grożą niekontrolowanym wzrostem bezrobocia, ale z całkiem innych powodów – zbyt wysokich podatków i nieelastycznego kodeksu pracy. Do wyścigu włączyło się w ostatnich dniach Ministerstwo Finansów, znienacka przelicytowując wszystkich analityków swoimi własnymi prognozami dziury budżetowej.
Słowem, wszyscy zgadzają się co do tego, że jest źle. Gospodarka jest jednak skonstruowana w taki sposób, że zazwyczaj nie mogą grozić nam wszystkie plagi naraz. Jeśli spada tempo wzrostu gospodarczego, spada też ryzyko inflacji. Jeśli głównym problemem gospodarki jest zbyt niski poziom krajowego popytu, to nie powinien nas aż tak martwić wzrost deficytu budżetowego zwiększającego ten popyt.
Tajemnice budżetu
Na sytuację finansów publicznych należałoby spojrzeć nieco spokojniej. W ostatnich miesiącach mieliśmy do czynienia z eskalacją pesymizmu co do skali niedoboru, spowodowanego mniejszymi od oczekiwanych wpływami z podatków. Jeszcze dwa miesiące temu mówiło się o kwocie kilku miliardów złotych (najwyżej 10). Stopniowo oczekiwania wzrosły do 12–15 mld zł, ostatnio zaś Ministerstwo Finansów zaszokowało wszystkich liczbą bliską 20 mld zł!
Skąd wziął się problem deficytu? Najchętniej cytowaną przyczyną są błędnie przyjęte założenia makroekonomiczne: zbyt wysoko założony wzrost PKB i inflacji.