Kiedy Michel i Marie-Pierre przyjechali do małego miasteczka na północny wschód od Warszawy, w tak zwanej placówce opiekuńczo-wychowawczej czekała na nich trójka wyrośniętych chłopców, wyglądających bardziej na przyszłych zawodników sumo niż na zabiedzone sierotki z ochronki. Pierwszy kontakt nawiązywał się opornie. Rodzice byli sfrustrowani niemożnością dogadania się z dziećmi, chłopcy mówili mamo i tato bez przekonania. Wystarczyło jednak kilka godzin, by znaleźli się na kolanach Michela i w objęciach Marie.
Placówka opiekuńczo-wychowawcza w C. nie jest zbyt obszerna. Kolejne dni spędzamy w szóstkę w jednym gościnnym pokoiku o wymiarach 3x3 m. Dzieci nie mogą opuszczać terenu placówki, a towarzyszenie całej grupie nie jest możliwe: inne dzieci też się chcą wdrapywać Michelowi na kolana, bo a nuż i je zabierzemy? Wieczorem wyczerpani idziemy do restauracji ponoć najlepszej w mieście w nowo zbudowanym centrum handlowym.
– Przepraszam, czy to łosoś świeży czy wędzony?
– Normalnie świeży, ale właśnie nie ma.
– A czy możemy prosić o jajka z kawiorem?
– Kawior, muszę zapytać kucharza, chyba nie ma. Ale na pewno są jajka.
Scena z restauracji okazuje się prorocza dla dalszych losów rodziny. Niby wszystko jest, ale nie do końca. I każda rozmowa zaczyna się od słowa: nie.
Niezrozumiałe paragrafy
Francuscy rodzice znaleźli się w Polsce niemal z dnia na dzień, zaalarmowani: dzieci są w drodze do regularnego domu dziecka, przyjeżdżać natychmiast. Na miejscu wyjaśniono, że chłopcy wyczerpali już limit czasu na pobyt w przejściowej placówce. Jednak po złożeniu wniosku adopcyjnego w sądzie okazuje się, że teraz mogą spokojnie poczekać, nawet jeśli procedura adopcyjna miałaby potrwać rok.