Archiwum Polityki

Spódniczka baletnicy

Moja dziewięćdziesięcioczteroletnia matka z coraz większą trudnością porusza się po schodach i z proporcjonalnie rosnącym entuzjazmem każe się prowadzać na przedstawienia baletowe. Kompensacja własnej niesprawności z pomocą tych, którzy tańcząc podważają prawa grawitacji, jest procesem ze wszech miar zrozumiałym i przypuszczam, że ulegamy jej wszyscy, nie tylko oglądając balet na scenie, ale także śledząc zawody sportowe. Kiedy widzę tak zwanych działaczy, którzy towarzyszą sportowcom (i chętnie zastępują ich przed obiektywami kamer), mam wrażenie, że sport wcale nie jest zaraźliwy, ponieważ akolici są najczęściej ofiarami nadwagi i przykładem ogólnej niesprawności.

Balet, jak rozumiem z historii, przeżywał swoje apogeum w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, kiedy w życiu mieszczaństwa społeczeństw przemysłowych sztuczność osiągała niebotyczne wyżyny i miała rangę cnoty, a przynajmniej była jej świadectwem. W wiktoriańskiej Anglii małpowano upadające obyczaje z głębi naszego kontynentu i obracano je w ich przeciwieństwo – sztywność udawała godność, sztuczność – wyrafinowanie, pruderia – opanowanie i tak dalej. Po upadku starego porządku (który przecież padł po prostu z wyczerpania, bo nie obalił go żaden najazd, tak jak się to wydarzyło nad Bosforem) wiele z tego, co było osiągnięciem wysokiej kultury życia, stało się jej przeciwieństwem.

Odwołuję się do uogólnień, żeby powrócić do baletu. W czasach, kiedy ludzie udawali, że życie płciowe jest tylko obowiązkiem, a pożądanie marnością charakteru, suknie damskie sięgały ziemi i tylko w klasycznym balecie można było obejrzeć damskie nogi w pończoszkach. Spódniczki miały długość dzisiejszych mini, do tego były przezroczyste, bo udrapowane z jakiejś gazy.

Polityka 27.2001 (2305) z dnia 07.07.2001; Zanussi; s. 89
Reklama