Marek Ostrowski: – Pański „Rok koguta”, wydany właśnie po polsku, poruszająca relacja rozmów z chińskimi opozycjonistami wobec komunizmu, daje głos ludziom, których Pekin do głosu nie dopuszcza. Spędził pan tam cały rok i pewnie zna pan Chiny współczesne lepiej niż inni. Zacznijmy od dysydentów, bo to im poświęcił pan swą ostatnią książkę.
Guy Sorman: – Wolę używać słowa rewolta, rozumianego jako sprzeciw czy bunt, niż dissidence, czyli schizma, różnica zdań. Z takim rozróżnieniem mieliśmy do czynienia w Europie Wschodniej czy w ZSRR, ale w Chinach sytuacja jest zupełnie inna. Zaledwie kilku dysydentów przedstawia jakąś wizję polityczną, która może stać się alternatywą dla obecnego modelu rządów i przeciwwagą dla partii komunistycznej. To wyjątki.
To, co się dzieje w Chinach, to spontaniczna rebelia na gigantyczną skalę, czyli coś, czego nie obserwowaliśmy choćby w ZSRR. Co zrozumiałe, brakuje dokładnych danych, niemniej wiemy, że doszło już do 10 tys. protestów, w których uczestniczyły miliony. Nikt ich nie organizował – wybuchały spontanicznie. W ten sposób społeczeństwo okazuje wrogość, nawet nienawiść, rządzącym komunistom i tworzonym przez nich prawom. Ale wystąpienia nie mają charakteru politycznego – Chińczycy protestują na przykład przeciw zamykaniu szkół, studenci walczą o uznanie dyplomów.
Właśnie kiedy rozmawiamy, agencje donoszą o wielkim buncie studentów pewnej prowincjonalnej uczelni, bo dyplomy tej uczelni nie będą miały w nazwie uniwersytetu, który studenci cenili...
Sprawa wydaje się błaha, lecz w istocie jest bardzo znacząca i symboliczna. Naród odnosi wrażenie, że partia komunistyczna w pewien sposób nim pogardza, lekceważy, że go nie słucha. Więc najmniejsze wydarzenie może być iskrą.