Pielgrzymka do Qoyllur Riti zaczyna się w Cuzco. Stąd o każdej porze dnia i nocy wyrusza mnóstwo taksówek, autobusów oraz ciężarówek. Jadą do Mahuayani, skąd zaczyna się wspinaczka do sanktuarium. Najlepiej wyjechać wieczorem. Wędrówka w pełni księżyca, bez prażącego słońca, wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Droga do Mahuayani nie należy do wygodnych: kamienista nawierzchnia, wąskie odcinki. Najgorszy jest kurz. Jadąc w autobusie lub taksówce trzeba być przygotowanym na pustynną burzę wewnątrz pojazdu. Po ok. 2–3 godzinach jazdy pojawiają się wzdłuż drogi dzieci. Każde z nich biegnie i krzyczy: para mi (dla mnie), dame (daj mi). Czasami można się spotkać z agresją z ich strony. Otwierają drzwi, rzucają kamieniami.
Mahuayani jest już gotowe na przyjazd pielgrzymów.
Dzień i noc pracują prowizoryczne kuchnie polowe. Można zjeść ciepły posiłek i napić się gorącego ponche. Alkohol jest zabroniony. Ale jakoś trzeba się rozgrzać. Stąd wszyscy ruszają pieszo lub wynajmują konie. Ludzie na szlaku tworzą jeden, długi korowód. Ciasno! Z godziny na godzinę robi się coraz zimniej. Mróz zamienia ścieżkę w ślizgawkę. Trzeba uważać! Na trasie znajduje się 12 krzyży. Przy każdym zapalone świece i modlący się pielgrzymi. Im wyżej, tym trudniej. Wiele osób zaczyna cierpieć na soroche – chorobę górską. Objawy to zazwyczaj bóle głowy, trudności z oddychaniem oraz spowolnione myślenie. Niewielką ulgę odczuwa się u celu wędrówki. Lecz zaraz następne trudności. Trzeba znaleźć miejsce na biwak. Wśród tysięcy namiotów jest niewiele miejsca, a po wschodzie słońca zmarznięte błoto zamienia się w grzęzawisko. Jest jedna zasada: zawsze ktoś musi pilnować namiotu.