Robert Karelus, rzecznik prasowy prezydenta Świnoujścia, na dzień dobry stwierdza: – My już nie mamy kompleksu Ahlbecku, Heringsdorfu czy Bansinu. Nasza dzielnica Nadmorska już nie odstaje od tego, co jest po drugiej stronie granicy w trzech dawnych cesarskich kurortach. Właśnie stajemy się znowu największym cesarskim uzdrowiskiem.
Opowiada o tym, jak na oczach mieszkańców Świnoujścia, po połączeniu Niemiec, błyskawicznie piękniały dawne cesarskie, a potem enerdowskie wczasowiska. Czyżby źródłem sukcesu Świnoujścia był wstyd? W 2004 r. w jakiejś mierze odczuli go także dziennikarze „Polityki”, porównując to, co po obu stronach granicy. Po niemieckiej stronie porządek, staranność, detale dopieszczone aż do przesady, od architektury poczynając, a na zieleni przy nadmorskim deptaku kończąc. Po polskiej – często chaos, prowizorka i wielki przygraniczny bazar. Restauracja tuż przed prowadzącym do Polski przejściem wabiła reklamą „Ostatnia niemiecka knajpa przed Moskwą”. Brzmiało to jak przestroga dla śmiałków wyruszających na dziki wschód.
Świnoujście miało przed oczami cudzy przykład cywilizacyjnego skoku. I chyba miało też poczucie szansy, której nie wolno przegapić. Bo dla zamożniejszych sąsiadów z Zachodu jest znacznie tańsze niż oferta, którą mają u siebie. A sąsiedzi ci liczyć potrafią.
W naszym pierwszym rankingu w 2003 r. świnoujskie kąpielisko zajęło dopiero 12 miejsce. Przez następne lata mozolnie pięło się w górę. Budowało, wzorem sąsiadów, ścieżki rowerowe. Prywatni inwestorzy remontowali pensjonaty przy nadmorskiej promenadzie. Oddane w prywatne ręce zabytkowe forty stały się jedną z turystycznych atrakcji. Te forty wraz z czterokilometrowym „Szlakiem fortyfikacji” Polska Organizacja Turystyczna uznała za najlepszy produkt turystyczny 2005 r.