Na idylliczny wizerunek angielskiej wsi ciężko pracowali przez setki lat jej konserwatywni mieszkańcy. Jest przedmiotem dumy nawet najbardziej zatwardziałych mieszczuchów. I w tę oto scenerię brutalnie wkracza pryszczyca. W ciągu kilkunastu dni ogniska choroby roznoszą się na wszystkie regiony Zjednoczonego Królestwa. Zaczyna się „stan samooblężenia”, a bukoliczne obrazki ustępują miejsca scenom niczym z filmów horroru i katastroficznego science fiction.
Ministerstwo rolnictwa natychmiast zamyka farmy dotknięte pryszczycą, tworzy wokół nich strefy zakazane, wstrzymuje wszelki transport zwierząt rzeźnych. Inspektorzy państwowych agencji rolnych wyceniają żywy inwentarz, następuje przymusowy wykup i ubój. Koparki i spychacze usypują w sterty martwe owce i krowy. W ciągu kilkunastu dni giną dziesiątki tysięcy owiec, tysiące krów i świń. Wyjazd w obszar dotknięty pryszczycą graniczy z niemożliwością i nie należy do przyjemnych doświadczeń. Na wsi panuje złowroga cisza – opowiada farmer z hrabstwa Devon w zachodniej Anglii, gdzie pomimo zdecydowanej akcji władz pryszczyca przeniosła się z północy. Pierwszy raz, odkąd sięga pamięcią, nie śpiewają nawet ptaki.
Na pobliskiej farmie płonie stos owiec i krów. Smród nie do zniesienia. Obrazy płomieni z takich stosów na tle nocnego nieba stają się w prasie i telewizji upiorną metaforą pryszczycy. Otacza nas zaduch śmierci – komentuje Julian Davis, hodowca bydła w hrabstwie Lincolnshire. Powstają kordony wokół zakażonych farm. Ich mieszkańcom nie wolno opuszczać posesji. Davis filozoficznie podchodzi do przymusowej kwarantanny. Najbardziej będzie mi brakować po paru dniach kufla piwa i pogawędki w pobliskim pubie – przyznaje. Nie wszyscy jednak przyjmują los ze spokojem. Wielu płacze, gdy widzą, jak zabijane są ich zwierzęta.