W jubileuszowym sezonie weszły na afisz nowe „Wesela”, w Szczecinie, Krakowie i Poznaniu. Za każdym razem dramat Stanisława Wyspiańskiego podlegał adaptacji: był przycinany bądź do upodobań inscenizatora, bądź do jego wyobrażeń o potrzebach i wrażliwości widza. O szczecińskim rezultacie tych zabiegów – discopolowej wersji Janusza Józefowicza, pisałem tu obszernie na jesieni. Janusz Wiśniewski w Nowym w Poznaniu i Adam Sroka w Ludowym w Krakowie ruszyli innymi ścieżkami. Gdzie ich zaprowadziły?
Wiśniewski wtrynił dzieło Wyspiańskiego w swój stały, dobrze już rozpoznany teatrzyk upiorów zastygłych w żywe obrazy lub sunących miarowo w rytm muzyki Jerzego Satanowskiego. Widmowe postacie utrzymał w oryginalnej monochromatyce: biel, czerń i odcienie szarości plus parę plam czerwieni. Cały pierwszy akt przetasował niby karty, zmieniając kolejność kwestii i wejść. Osoby dramatu wymodelował jak upiory do potęgi; Chochołowi przydał trupią czaszkę, Wernyhorze – białego anioła śmierci do towarzystwa. Im dłużej toczył się spektakl, tym przekomponowań było jednak mniej: reżyser stopniowo wstrzymywał monotonne parady groteskowych widm wzdłuż rampy, wyłączał katarynkową muzykę, przestawał mechanicznie traktować słowa dialogów. Jakby oddawał pole poezji i czarowi oryginału. W finale widma odchodziły i roztapiały się w głębi – a potem wracały z kukłami samych siebie, jak w pierwszej scenie; teraz jednak kukły były okaleczone, czasem zdekapitowane.
Czy więc można poznański spektakl wziąć za dowód niespożytej siły starego dramatu, opierającego się dekompozycyjnym ingerencjom? Nazbyt by to było piękne! Przepuszczając „Wesele” przez filtr swej wyobraźni, Janusz Wiśniewski stworzył, owszem, spektakularną ilustrację utworu; jej wartość interpretacyjna zda się jednak, gdy poskrobać pod obrazkiem, bliska zeru.